sobota, 30 grudnia 2017

[20] Zaskoczyło mnie ciśnienie i ból, którego być nie powinno







Miało być dobrze.... było ech. Zawsze miałam niskie ciśnienie i czułam się rewelacyjnie, chemia bardzo znacząco podniosła mi ciśnienie, a to z kolei rozsadzało mi głowę. Męczyłam się calutką noc i dzień następny. Śmiało mogę powiedzieć... kolejna noc i kolejny dzień wyrwane z życiorysu.
Noc oprócz wariujacego ciśnienia to jak w zegarku poty... niemalże co godzinę zmiana bielizny i pościeli. Czułam się bardzo słabo, bez sił i do tego, jakbym wyszła spod prysznica. Zapytanie o leki...? Szkoda gadać, bo ani dotychczas cudownie działająca pyralgina, ani mający działać estazolam nic nie pomogły. Lekkką ulgę przyniósł pierwszy raz przeze mnie przyjęty captopril. Jednak ból głowy był tak silny, że noc była dla mnie koszmarem...
Dzień... ogólne osłabienie, rozbicie, brak apetytu...czyli standard.
Wczoraj, wolałabym tego nie pamiętać, bolało mnie dosłownie wszystko - nawet włosy, których już nie mam. Rano dostałam zastrzyk, by pobudzić szpik kostny....zarzio. Wcześniej też brałam i było ok. Tym razem ok nie było. Bolało mnie wszystko, każda kostka, każdy mięsień....nie miałam już siły płakać. Ból ustąpił dopiero ok godziny.18. Do tego ten nieznośny ból głowy, tym razem jego sprawcą nie było ciśnienie, ale właśnie zastrzyk i ogólne rozbicie. Męczarnia.... 
Noc... dziękuję Panu Bogu już takim koszmarem nie była, chociaż kilka razy musiałam się przebierać i dokuczał mi ból głowy, lecz nie tak silny jak wcześniej.
Teraz...30 grudnia, 10.15 czuję się względnie, mam nadzieję, że wstanę z łóżka i co nieco porobię w domu, bo tak naprawdę mój mąż, który tak bardzo się stara już pada...
Jedyne co mnie dobija do kolejny zastrzyk zarzio o 11.😥 

środa, 27 grudnia 2017

[19] Potas w roli głównej, czyli mały haczyk chemioterapii








Święta Święta i... po Świętach. W sumie upłynęły mi ... bez entuzjazmu, bo pierwszy dzień, co prawda była siostra z rodzina, ale moje samopoczucie nie sprzyjało konwersacji przy suto zastawionym stole. Kiepska byłam,wszyscy się starali. Jedyna pociecha nie wymiotowałam,nawet nie nudziło. Posiedzone tak jak każe tradycja, tak jak było w moim rodzinnym każdego Bożego Narodzenia. Najwazniejsza jest rodzina.
Ale byłoby zbyt pięknie, gdyby chemioterapia i siedzący cicho GAD o mnie zapomniał. Coraz mniej sił, coraz gorszej samopoczucie... wreszcie temperatura powyżej 38 i dziwnie bijące serce, to znaczy tak, jakby bilo na pusto! 🤔 Coś nie tak. Pędem do szpitala POWIATOWEGO (zaraz zrozumiecie dlaczego taka czcionka). Nadmienię, że w piątek założyłam port dożylni, bo wystarczył jeden pięciodniowy kurs chemioterapii, by popsuć mi żyły. I nabawiłam się zapalenia żył w lewej ręce...boli jak diabli (altacet, Cyclo3Fort), prawa ręka też rewelacyjna nie jest, a co w związku z tym? Oczywiście problem z wkłuciem się... stąd pędem port. Zajeżdżam do szpitala i ups!!! ZONG!!! Port? Nie ma igieł, oni tego nie robią, ale jakbym załatwiła igłę spróbują się wkłuć! Słyszycie to??? Spróbują! A co to, ja królik doświadczalny czy jak? Nic z tego!!! Na szczęście znalazła się pani anestezjolog i obklepała moje ręce, znalazła jedną żyłkę i na cieniutki wenflonik dała radę. BRAWO!!! Badanie krwi wykazalo, że mam bardzo niski potas, więc kroplówka i serduszko się uspokoiło... nie pikało na pusto. Zatem jak się okazało nagły spadek potasu... kolejną niespodzianką chemioterapii. Do domu wróciłam rano. Jak się czułam? W sumie dobrze, wieczorkiem pogadałam nawet z koleżanką, z którą nie rozmawiałam i nie widziałam się kope lat... z MS. 
Noc spokojna.
Dzisiaj o 7 zameldowałam się w szpitalu na oddziale chemioterapii...badania...w sumie ok poza właśnie potasem, który znowu spadł. Kroplówka, postawienie mnie na nogi i kolejna dawka, ostatniej z pierwszego kursu chemioterapii.
Na razie czuję się dobrze, przede mną noc. MUSI BYC DOBRZE, bo się bardzo zdenerwuję...dość mam nieprzespanych nocy! Chociaż ze dwie pod rząd przydałby się spokojne. Mam nadzieję, że tak będzie, ale i tak obstawiona jestem pomocami.

Dobranoc.

[18] Święta zrobiła mi siostra









Magia Świąt... któż tego nie lubi?...Obolała, zniechęcona, słaba, załamana...łzy cisną się do oczu... nawet ciężko mi pisać... ale piszę. Może po trosze, by sobie ulżyć, a może po prostu jakaś kobieta jest w takiej sytuacji jak ja, ....może będzie - ech nie!!! A może piszę, także rozpędu, bo dzisiaj się czuję na tyle ok, by podzielić się z wami tym, co przezywa kobieta z rakiem walcząca...ech jak poetycko zabrzmiało. Wiem, że czyta mojego bloga kilka Walecznych - razem łatwiej. 
Święta przygotowała moja siostra, która sama lekko nie ma... stanęła na wysokości zadania. Było super. Ja resztkami sił, ze wsparciem męża przygotowałam tylko i aż ... barszczyk i śledzie w dwóch odsłonach... na więcej siły nie miałam. Wigilia...? Siedziałam przy stole chyba na zasadzie, bo wypada. Siedziałam, w raczej siedział mój duch. Osłabienie nie dawało za wygraną, ogólnie złe samopoczucie też, odruchów wymiotnych na zapachy... porażka. Czułam jakby stał niewidzialny mur pomiędzy mną i biesiadnikami. Męczyło mnie to, meczyli mnie wszyscy, ale starałam się i w sercu bardzo ok cieszyłam... To dla Ciebie Mamusiu... i dla mnie... zrobiła A. Zrobila dla wszystkich... Udało się. 
Resztkami sił dotrwałam do końca wieczerzy, a to w pozycji leżącej, a to znowu przy stole z gośćmi.  Prezenty... jak widziałam tą iskrę radości w oczkach wiecznie uśmiechniętego mojego ukochanego wnusia O. to  kurcze mogłam sama siebie zapytać "Chemioterapia? A co to?"
I tak oto cierpienie mieszało się z radością...a wszystko dzięki mojej siostrze A. Kocham Cię!!! Musimy trzymać się razem. Mamusia, by tego chciała... no i siedząc na fotelu, na korytarzu oddziału chemioterapii, szpitala w wielkim mieście..łzy płyną mi po policzku...ufffff

[17]Jeden dzień, nie był jednak jednodniowy









20 grudzień, szpital, wlew, pobyt jednodniowy...okazał się jednodniowym nie być. Do szpitala zawiózł mnie mąż, dosłownie zawiózł i doprowadził. Byłam tak słaba, że trudność sprawiało mi nawet siedzenie, dobrze, że oddział dysponuje fotelem i leżanką dla pacjentów jednodniowych. Padłam. Lekarki po zbadaniu mnie podjęły decyzję, że muszę zostać w szpitalu ze względu na osłabienie. Zostałam. Niewiele do mnie docierało, byłam jak na haju. Kroplóweczka i tabletki i krok po kroku wracałam do normalności, o ile stan wiecznego kaca normalnością można nazwać. Kolejną dawkę chemioterapii dostałam późnym popołudniem, a właściwie o 18. Nie było źle. Dalam radę. Nudności i wymiotów nie było, było za to lekkie osłabienie. Nazajutrz koło południa siostra zabrała mnie do domu. Byłam na tyle wzmocniona, że zahaczyłyśmy o sklep medyczny po perukę i chusteczkę. Git.

wtorek, 19 grudnia 2017

[16] Nie tak miało być, objawy chemioterapii









... Miał być wpis codziennie... no... nie dałam rady.
13 grudnia chemia, 14 chemia, 15 chemia, 16 chemia.... jest ok. Noc z 16/17 chemioterapia zaczyna dawać o sobie znać. Nudności, wymioty... ale daję radę, a przynajmniej staram się. Ostatni dzień z pierwszego pięciodniowego cyklu... i do domu. Już niestety bardzo osłabiona. Bez sił, ale szczęśliwa JADĘ DO DOMU!!! A w domu.... masakra, dopiero się zaczęło...nudności, wymioty, totalne osłabienie, no i ta bezsenność. Ona potrafi rewelacyjnie uprzykrzyć życie zdrowemu, a co dopiero choremu człowiekowi. Chodziłam, chociaż trudno to chodzeniem nazwać, słaniałam się na nogach i tu bezcenna okazała się miłość i pomoc najbliższych. Trudno mi nawet sobie wyobrazić, co czuły moje dziewczyny patrząc na matkę, która zawsze silna, uśmiechnięta, rozgadana... stała się bezradnym no... prawie dzieckiem... Tu wspomnę o pysznych rosołkach mojej N - super zastrzyk energii. I tylko ów rosołek "wchodził" we mnie.
Wracając do samopoczucia... było ciężko, każdy ruch wymagał ode mnie ogromnego wysiłku, samozaparcia, często nawet determinacji - tylko po to, by pokazać rodzinie, że nie jest źle. Fakt, dostałam leki mające mnie zabezpieczyć przez niepożądanymi skutkami chemioterapii...Boże kochany, chyba tak jak dostałam od Ciebie bardzo nietypowego i rzadkiego GADA, tak i do tego krzyża dorzucileś mi lekką tylko skuteczność leków osłaniajacych i wspomagających...Nie, nie skarżę się... bo wiem, że jesteś ze mną cały czas, wspierasz, pomagasz, popychasz do działania. Leki lekami, moim lekarstewkiem jest modlitwa i moja kochana rodzina, no i najsłodszy cukiereczek O., który szuka babci :), który każdego wieczoru przychodzi dać buziaka.

Chemia robi swoje... też pustoszy mój organizm. Napisałam o moim samopoczuciu... kurde ciągle jestem na totalnym kacu, ciężko mi się myśli, ale jest jeszcze jeden objaw... coraz częściej i coraz silniej boli mnie głowa...czyżby chemioterapia przywołała migrenę?  Ciągłe poty, ogólne osłabienie, niechęć do jakiegokolwiek działania to jest to, co bardzo dokucza.  Nie bez znaczenia, a może nawet powiedziałabym największą bolączką, jest OGROMNA wrażliwość na zapachy. Z tym poradzić sobie nie mogę, zmiana pościeli czasami 2-3 razy dziennie, kilkukrotne w ciągu dnia kąpiele, pranie bez detergentów...  przynosiło ulgę tylko na chwilę, by za niedługo znowu dać o sobie znać. Jedynie co aktualnie mi nie śmierdzi i nie wywołuje odruchów wymiotnych to woda cytrynowa i pomarańcza. Jednak dzisiaj jest nieco lepiej (27 grudnia).
Zdarzyło się też zasłabnięcie, ale trzeźwość umysłu mojego męża i córci A. nie pozwoliły mi stracić przytomności. Koleżanko z pracy MN dobrze wyszkoliłaś mi córcię!!! 
Dałam radę przetrwać do następnego wlewu... Po pierwszym razie pięciodniowego pobytu w szpitalu, ponownie musiałam stawić się do szpitala na pobyt tym razem jednodniowy...

czwartek, 14 grudnia 2017

[15] Oswajam raka, uczę się chemioterapii









... noc spokojna, jedyne co mi dokuczało to ból głowy, ale i nad tym można zapanować. Dwa proszeczki i po bólu. Noc przetrwana. 
Rano wizyta, śniadanie NORMALNE czyli bułka, chleb razowy, polędwica i banan.
Popite, pojedzone i kolejna chemia. Dzisiaj dwie poprzedzone nawodnieniem, pomiędzy płukanki, po ostatniej płukanie i furasemid. Właśnie kap, kap, leci kroploweczka.
Jak się czuję? Raczej dobrze... raczej. Niby nic mnie nie boli, ale czuję się ospana, zmęczona, chyba sił mam mniej - czyli nie jest źle. Boże, oby tak dalej.
Piję dużo: herbatki, wody niegazowanej, lecz popijam też lekko gazowaną... oczywiście odgazowalam ją. 
Jak patrzę na innych...nikt nie wymiotuje, szczególnie nie narzeka...podobno wszystko przed nami, ale niekoniecznie. TRZEBA WIERZYC, ZE BĘDZIE DOBRZE.
Jednak nie jest tak cacy - bardzo tęsknię za rodziną...
CO miałam dzisiaj otrzymałam...
Jak do chwili obecnej może być. 

środa, 13 grudnia 2017

[14] Pierwsza chemioterapia, zaczynam rozumiem co i jak...








5.30 pobudka i wyruszam w drogę do szpitala, stawić czoła rakowi, stawić czoła czemus, co dla mnie jest wielką niewiadomą... Troszeczkę musiałam polatać to tu to tam, znaleźć się na oddziale chemioterapii. Mały odział, niewielu pacjentów, dwie pielęgniarki... tyle. Pobieranie krwi i rozmowa z lekarzem, który rozpisze, tak się to nazywa, rozpisze schemat chemioterapii. Rozmowa...pytanie - odpowiedź,
Otrzymałam hm... rzadko stosowany schemat chemii, bo i nowotwór nietypowy. Dokładnego schematu nie zrozumiałam, zatem na bieżąco, w miarę możliwości...
Dzisiaj na początek dostałam dwie duże kroplówki i dwie nieco mniejsze, które miały na celu nawodnić organizm. Przy okazji wstrzyknięto cosik przeciw wymiotom, jakiś steryd i osłonka na nerki. Poleciało... Potem dopiero się zaczęło to, po co tu się znalazłam - woreczki z chemią. Godzinę chemia i przepłukiwanie, znowu godzina chemia i znowu przepłukiwanie. Czuję się dobrze. Skończone drugie przepłukiwanie i szybka chemia, mniejszy woreczek od wcześniejszych i znowu przepłukiwanie. Jak na razie poza ... nie mogę nazwać tego bólem głowy, ale jest inna, ciężka, coś mi po niej łazi. Drazni mnie to.  Czekam... co będzie dalej, za godzinę, za dwie, co przyniesie noc i dzień jutrzejszy. Wiem, że jutro czeka mnie taki sam schemat...
W internecie naczytałam się, by starać się nie pić, nie jeść, bo wymioty.
Obiad dostałam, delikatny i tylko zupkę, kolacja mu mojemu zdziwieniu wędlina, chlebie ... ogórek kwaszony. Smakowało.
Chociaż teraz czuję się dobrze, boję się co będzie za chwilę.... mam nadzieję, że nic złego.
Bo co nas nie zabije, to nas wzmocni...

poniedziałek, 11 grudnia 2017

[13] Dlaczego ja? Czy można się przygotować psychicznie do chemioterapii?















Ech, dopadł mnie jakiś smutek, melancholia, ogromny strach... Dlaczego ja?  Dlaczego nie? Mnóstwo pytań, które ciagle pozostają bez odpowiedzi bądź odpowiedź jest raczej mierna. Niby to tylko i aż choroba, ale jakże inna. Dwa dni zostało do zgłoszenia się do szpitala na chemioterapię. Myślę, co zabrać ze sobą, a czego nie. 
Łóżko tak mnie lubi, że nie chce mnie wypuścić, a ja się nie sprzeciwiam. Natłok myśli ... biała, czerwona,czy może czarna chemia. Jakże trudno odrzucić myśli i to te zle myśli. Tak naprawdę chemioterapia jest jedną wielką niewiadomą, ale jak na razie jest też jedynym sposobem, by walczyć z tym niechcianym "obcym" i ... Boże! wygrać, chociaż... jakże to strasznie brzmi... nie każdemu się udaje...ech.
Walka z nowotworem jest jak jakieś zwariowane zawody sportowe... kto wygra: ja czy on? Czy zagra ze mną fair play czy okaże się zawodnikiem na dopingu. Wstrętna wredota. Mam jednak sztab szkoleniowców i to z niemałym doświadczeniem, który tak jak i ja w tym wyścigu jest zawodnikiem pracującym dla mnie. 
Jeszcze dwa miesiące temu układałam, porządkowałam swoje życie, miałam przed oczami własną śmierć... Rozpacz była... ech tego nie da się opisać. Starałam się na zewnątrz tego nie pokazywać, by dodać siły najbliższym, by nie widzieli mojego załamania.. chociaż nie zawsze mi to wychodziło. Tak się nie da. Patrząc z perspektywy widzę siebie bardzo słabą, zrozpaczoną...  Prawdziwym okazało się być powiedzenie, że czas leczy rany... Tak. Nieco te moje wewnętrzne rany przygasły, ale ciągle są i co chwilę natężenie ich bólu się zwiększa.
Dzisiaj wydobywa się ze mnie krzyk: kochane kobietki badajcie się!!! A jeśli coś wam nie daje spokoju...szukajcie, zmieniajcie lekarzy, nigdy nie polegajcie na diagnozie jednego lekarza...!!! Oni też są omylni!
Tyle rozmów, tyle porad, a jednak... lęk pozostaje i im bliżej 13gudnia, tym ten strach jest większy. Rozprasza się ta moja zasłona dymna, którą ciągle rozpylam... 
Nie wiem jak będzie, nie wiem co będzie, jak zareaguje moje ciało. Staram się nie czytać wypowiedzi tych, ktorzy stoczyli walkę z rakiem i wygrali. Chociaż cel osiągnęli i nieważne wcześniejsze cierpienia i słabości... może to troszeczkę mnie podbudowuje...Staram się nastawiać optymistycznie, ale o Boże! strach nie mija. Wiara?  Jest wiara, że musi być i będzie dobrze... 
Tak często to powtarzam, jak mantrę! Czy to pocieszenie? Czy tak ma każdy człowiek, któremu przyszlo walczyć z ciężką chorobą?  Czy taka jest natura ludzka, że chcemy żyć i robimy wszystko, by żyć...? Wszystko!!!
Ech........
Do usłyszenia w środę... wtedy zacznie się, mam nadzieję, ostatnia moja bitwa, składająca się z wielu walk, bitwa z rakiem, która doprowadzi mnie do pełnego zwycięstwa!!!
I będę mogła wrócić do normalnego życia!!! 





niedziela, 10 grudnia 2017

[12] Najbardziej boli nieznane









Najgorsza jest niepewność...a czas ucieka. Dzisiaj niedziela - jeszcze trzy dni i moja wielka niepewność zamieni się w...no właśnie...  w co? Jedne <głosy> w internecie mówią, że walka jest ciężka, inne, że jednak nie. Wszystkie wpisy łączy jedno... da się wytrzymać, przetrwać ... bo na końcu tej drogi jest to, co nas do tej walki popycha. Życie!
Zanim podjęłam decyzję o poddaniu się chemioterapii miałam to szczęście, że dane mi było porozmawiać, poradzić się wielu osób - lekarzy różnych specjalności, też onkologów, histopatologów, ludzi, którym nieobca jest ta walka. Miałam i mam szczęście, że tyle osób mnie wspiera, wierzy, że do końca pokonam Gada! Tyle osób prosi Pana Boga, by miał mnie w opiece. W takich właśnie chwilach, w takich właśnie zawirowaniach życia poznaję, kto tak naprawdę jest prawdziwym przyjacielem. Okazało się, że jest ich tak wielu... I tak szczerze, nie chciałabym komuś w taki sam sposób oddać tą przyjaźń. Owszem chciałabym oddać, ale w innych, na pewno mniej, smutnych okolicznościach, ale najbardziej chciałabym, by były to chwile radosne. Ufam, że takie właśnie będą.
A co robię teraz z pasażerem na gapę? Nic, absolutnie nic. Skupiam się nad przygotowaniem się do decydującej bitwy, jaką jest chemioterapia. Ale czy można się przygotować? Ech, nie wiem... próbuję. Zdrowo się odżywiam, piję to co podobno wspomaga leczenie, a nawet zabija komórki rakowe: piję różne miksturki z korzenia mniszka lekarskiego, jerba mate, do herbaty dodaję imbir, kurkumę, do dań przemycam czarnuszkę, ostropest plamisty. Pochlaniam soki z marchwi, buraka czerwonego, czerwonej kapusty, brokuła, selera, natki pietruszki, staram się spożywać jak najwięcej owocu granatu czy hurmy. Tylko czasami przeszkodą staje się cena owoców. Trzeba wybierać. I wybieram...
W poniedziałek byłam na wizycie u pani onkolog L. podpowiedziala, poradziła, przepisała leki... "Proszę dużo pić, nie dać się przeziębieniu, prowadzić aktywny tryb życia [...] będzie dobrze." Nie wiem czy to pocieszenie czy rzeczywiście tak bedzie. Staram się wierzyć, że tak będzie...
... ciało, a psychika?
Myślę, że z psychiką, na razie, nie jest źle. Wyciszenie z jednej strony...z drugiej ciągły ruch...to chyba pomaga. Nie jest źle, bo jest Ktoś, Wielki Ktos, tak tak... Maryja, Pan Jezus... Tak, ta sfera to 90% mojego spokoju. Póki co na razie tak jest i myślę, że tak będzie ciągle. Może to tylko moja taka obrona, zasłona dymna... Nieważne! Ważne jak jest.
Nastawiam się, że będzie dobrze, bo musi tak być. Nastawiam się, że skutki uboczne mnie nie dotkną, przecież nie każdego dotykają.
Czy się boję? ...chyba tak. Bardzo się boję, boję się niewiedzy,  tego co tak naprawdę mnie czeka (każdy reaguje inaczej), boję się widoku cierpienia...
Musi być dobrze!!!

środa, 6 grudnia 2017

[11] Tylko „TEGO” mi potrzeba

















Drogi Święty Mikołaju!
Dawno dzieckiem być przestałam.
I choć już mam lata swoje,
Małym dzieckiem znów się stałam.
Kiedyś dzielna w każdym względzie…!
Dzisiaj pytam: Jak to będzie?
Wiesz na pewno, o mój drogi
Gość podstępny WLAZŁ w me progi,
Zburzył radość, zburzył szczęście…
Powiedz: Jak tak długo będzie?
WLAZŁ odmienił życie moje,
Zasiał lęk…

O nic więcej Cię nie proszę…
Nie chcę prezentów wielu…
Przynieś mi z Twojego kraju
Tylko zdrowia Przyjacielu!!!
Wszystko inne mam…

sobota, 2 grudnia 2017

[10] Zbieg okoliczności czy palec Boży?











Moje wahania co do zgody na chemioterapię są jak sinusojda i to bardzo rozciągnięta w pionie. Raz jestem zdecydowana, by za chwilę powiedzieć kategoryczne NIE. Z jednej strony rozum mówi TAK, bo jeśli gdzieś są komórki … z drugiej jakaś cząstka mnie… przecież najpierw lekarze powiedzieli, że jest leczenie zakończone, dopiero po kilkunastu minutach zadzwonili… „jednak tak profilaktycznie pani onkolog proponuje chemię”. Boże kochany! Co robić!? W moich modlitwach, rozmowach z Matką Świętą, z Jezusem… prosiłam „Pomóżcie, co robić? Poddać się chemioterapii czy nie?” A swoją drogą… ciężka choroba bardzo przewartościowuje życie, przestawia priorytety, nabiera często (w moim przypadku też) innego wymiaru, wymiaru duchowego… Ta świadomość, że jeśli nie poddam się chemioterapii, a choroba powróci, jest straszna. A co jeśli jestem czysta…psychiczne i fizyczne cierpienie … straszne. Tyle się tego naczytałam.
Siostra przywoziła mi coraz to nowsze informacje o znanych jej osobach walczących z rakiem, sama dużo poszukiwałam. W wielu tych „faktach” pojawiło się nazwisko doktor L…, że fachowiec, świetnie dobiera chemię, do każdego swojego pacjenta podchodzi z dużą dozą empatii, dla każdego ma czas… Wujek google znalazł mi panią doktor i jak podał, pracuje w innym szpitalu, aniżeli ja się leczę. Ech, szkoda. Niemniej jednak postanowiłam skonsultować swój przypadek. Udało mi się zapisać na prywatną wizytę do pani doktor L. Jadę w poniedziałek 4 grudnia. Zapisałam się na wizytę 27 listopada. Daty podaję? Ważne z punktu widzenia tego co chcę przekazać… zbieg okoliczności czy palec Boży.
Czwartek 30 listopada od lekarza ze szpitala dostaję informację, że moja sprawa dotycząca chemioterapii została już załatwiona. Mam się zgłosić tu i tu 13 grudnia do… pani doktor L. Do tej samej pani doktor L, do której zapisałam się chcąc skonsultować się, bo licho wie, kim jest lekarka, która ma się mną zająć.
Czy to był znak od Najwyższego? Znak, by podjąć leczenie? Czy to tylko zbieg okoliczności? Chcę wierzyć, że to odpowiedź od Pana Boga, bo właściwie wiele rzeczy się wydarzyło, które mogę przypisać tylko Jemu.
Moja pani doktor mająca dokonać tylko! konsultacji, okazała się być tą, która ma mnie leczyć! Czyż to nie odpowiedź z góry? Myślę i myślę i nie wiem co wymyślę…ciągle szukam… chyba już tylko jeszcze dodatkowych potwierdzeń.

środa, 29 listopada 2017

[9] Czekam…szukam…











Czekając… na dalej…czy dalej…co dalej…jak dalej…. Szukam niekonwencjonalnych metod leczenia raka. Czy są takie? Nie wiem, zatem nazwę je inaczej… szukam niekonwencjonalnych metod wspierających walkę z nowotworem… Nadmienię, że do tego namawiają mnie i podsuwają informacje koleżanki z pracy, znajomi, rodzina. Jedni podrzucają mi konkretne produkty, inni stronki www., a jeszcze inni…słyszeli od jeszcze innych. Sprawdzam to wszystko, czytam, dobieram dla siebie. Powiecie… skąd wiem, co dla mnie dobre, co się sprawdzi… Nie wiem, ale wierzę, a wiara czyni cuda.
Tak! Wiara! Modlitwa, nowenny, rozmowa… Tak szczerze to właśnie to „lekarstwo” koi moje serce, duszę, myśli. To właśnie to „lekarstwo” działa cuda. Dziwne? Absolutnie NIE! Obolała, po pierwszej operacji, pojechałam do Częstochowy, droga do łatwych nie należała, bardzo bolały mnie jelita…Boże nic mnie tam nie bolało, a tyle czasu  spędziłam na terenie Sanktuarium. Może to tylko i aż wiara? Wiem jedno… tam na górze, są tacy, którzy pomagają mi pchać ten wózek, pomagają mi, kiedy przychodzą chwile załamania, kiedy przedziera się przez moje myśli „rak to ciężka choroba, rak to podstępny drań”…
Szukam… Ileż przeczytałam informacji, iluż wysłuchałam porad…
Co robię?  Piję korzeń mniszka lekarskiego, siemię lniane, czarnuszkę, zieloną herbatę… dodaję do potraw kurkumę, ostropest plamisty. Piję dużo soków świeżo wyciskanych…marchew, buraki czerwone, brokuł, kapusta, natka pietruszki, cytryna. Nie bez znaczenia są owoce takie jak granat, hurma, jabłka, banany…
Czy pomagają w mojej walce? Myślę, że tak. Wszak ważna w leczeniu jest dieta.
Co jeszcze robię? Spacery, spacery, spacery… niedługie, gdyż dwie operacje zrobiły swoje w tak krótkim czasie, dokuczają jelita, no i zmęczenie szybciej przychodzi. Niemniej jednak coraz mniej czasu spędzam na kanapie.
Idę do przodu, optymistycznie patrzę w przyszłość… tyle rzeczy jeszcze muszę zrobić!!!

[8] Konsultacja dobra rzecz











22 listopad… kolejne konsylium, tym razem pojechałam bez obstawy. Oczywiście nie sama, bo ze szwagrem, ale lekarzom czoła musiałam stawić sama. Najgorsze to czekanie… Wiem, że dobrze, ale jak dobrze, czy całkiem dobrze, czy tylko trochę… „Wynik histopatologiczny jest dobry. Nasza rola już się skończyła. Leczenie się zakończyło.Nie mamy pani nic więcej do zaproponowania. Trzeba się tylko kontrolować. Za dwa tygodnie proszę się zgłosić po kartę.”  Jaką kartę? Tego już nie zapamiętałam. W uszach brzmiało:”Jest dobrze. Leczenie zakończone”. Boże! Dziękuję! Królowo Różańca Świętego … to Twoja sprawka. Dziękuję!
Patrząc na kobiety, które są przed…, które czekają – widziały moją radość, chyba im się też nieco tej radości udzieliło. Bez zastanowienia podarowałam im… modlitwę Nowennę Pompejańską… Im też na pewno pomoże.
Droga do domu… jakże inna od wcześniejszych. Słońce tego dnia nie świeciło, a ja je widziałam… Sms do tych, którzy czekali… I nagle…nieeeeeeeeee. Telefon od lekarza: „Pani XX, nasza pani onkolog przejrzała dokładnie dokumenty i zaproponowałaby profilaktycznie chemioterapię. Proszę się nie denerwować, jest dobrze, ale to tak profilaktycznie…” Troszeczkę słońce zaszło, a przecież wcale go nie było! No cóż… jak trzeba, to trzeba…
Trochę nie tak dostałam tą informację, ale tyle już przeszłam, zniosę i to.
Pytacie, czy się poddam? Nie wiem. Podjęłam, myślę, że dobrą decyzję: skonsultuję się jeszcze z jakimś onkologiem, może nie jednym… Zresztą tak poradziło mi kilka osób, które otarły się o raka…
Nie mam jeszcze informacji o chemioterapii z oddziału… czekam, a czekając szukam, konsultuję, czytam, rozmawiam… Czekam i wierzę, że za jakiś czas napiszę WALKA ZAKOŃCZONA!!!

piątek, 17 listopada 2017

[7] Promyk, który przywrócił mnie światu













Och, pojawiło się światełko…może nie będzie tak źle. Zmęczona, obolała, ale… No właśnie to piękne „ale”. Od operującego mnie profesora usłyszałam, że „będzie dobrze”! Dobrze? Ale jak dobrze?…”Pozostałe narządy organoleptycznie bez zmian. Niemniej jednak wynik histopatologiczny…Trzeba czekać.”  I czekałam do 16 listopada. Długo? Dla mnie była to wieczność. I często robienie dobrej miny do złej gry. Duszenie w sobie żalu, smutku, psychicznego cierpienia.
Jak wspominam pobyt w szpitalu? Uśmiech położnych, rady, ciągły ruch…i to niewygodne łóżko.
16 listopada zadzwoniła do mnie siostra z wiadomością: „Jest wynik. Wynik jest dobry”…W duszy radość, a oczy utonęły we łzach. Puściły nerwy…do tego stopnia, że trudno było mi opanować własne ciało, które trzęsło się jakby…
Telefon…najpierw mąż, brat, teściowa, najbliższe koleżanki, siostra I (razem pracujemy), która mnie wspierała modlitwą…Tak modlitwa kolejny mój sojusznik. Chyba nawet lepszy niż tabletki uspokajające…TAK lepszy…O tym też napiszę…

piątek, 27 października 2017

[6] …a 10% to zmiana złośliwa











No właśnie te nieszczęsne 10% i jak się okazało ja załapałam się do tej „10″. Szok, załamania, płacz… ech tego nie da się opisać.
Na chwilę zatrzymam się przy rodzinie… początek, chyba nikt nie zdawał sobie sprawy z tego co się dzieje. Mąż zwykle wesoły stał się totalnym mrukiem zamkniętym w sobie, mało się odzywał i odnosiłam wrażenie, że obwiniał mnie o to , że zachorowałam… jakże się myliłam. Chyba w takiej sytuacji wali się świat, walą się plany, przeraża przyszłość, siły gdzieś uciekają… Potrzebowaliśmy oboje szczerej rozmowy RAK TO NIE KONIEC – to początek też pięknego życia, bo życia z miłością, oddaniem, troską… trzeba zwolnić, żyć wolniej! Ale żyć i cieszyć się tym życiem, bo po trudnych dniach, po wielu bitwach…muszę wygrać wojnę z trudnym przeciwnikiem, a na pewno nadejdą piękne dni. Moje córki – troszkę je chroniłam- niedopowiedzeniami, dozowaniem informacji, uśmiechem, planowaniem… Ale wiem też, że głupie nie są i wiedzą co znaczy choroba nowotworowa, już się z tym tematem zetknęły. A i N żyją pięknie, radośnie, kochają się i właśnie to dodaje mi sił i wiary! Nie sposób nie wspomnieć o A- małym skarbie, bez którego w domu byłoby pusto, cicho i przerażający panowałby porządek. Mój ukochany wnusio…mam dla kogo żyć! Nie poddam się! Dalsza rodzina…wspomnę o siostrze A. Dużo jej zasługi w tym, że jestem w tym miejscu, w którym jestem. A jestem w tej mojej walce daleko. Tak szczerze ona daje mi dużo siły i odwagi, ona dozuje mi informacje z oddziału, wynikach badań (bo tam pracuje kuzynka jej męża)… chroni mnie? A przecież jest młodsza ode mnie o całe 3 lata. Dobrze, że jesteś… Brat…jak to brat, jak to facet – zupełnie inaczej myśli, inaczej odbiera wiele spraw. Też pomaga podrzucając mi to i owo. J, jego żona – dziękuję za WINKO GIDELSKIE – wiem, że pomoże.
Wracam do tych 10%…Oczywiście o tym powiedziała mi moja siostra, tak patrząc wstecz… kilka dni z mężem moim przygotowywali mnie do tego by powiedzieć „złośliwy rak jajnika”… Konsylium… pojechałam z nimi…decyzja: kolejna operacja… W sumie zagmatwana sprawa z tym rakiem… nietypowy, trudny do wykrycia i tylko w 10% złośliwy, ale jak bardzo złośliwy…to pokaże kolejna operacja, a właściwie wynik histopatologiczny.
24 październik, dzień przed operacją, wywiad, badania…pomimo wiedzy o raku byłam spokojna. Poprosiłam o tą samą panią anestezjolog…dla mojego bezpieczeństwa zmieniła metodę znieczulenia. By uniknąć kłopotów z intubacją, zaproponowała znieczulenie w kręgosłup. "Ok. Ufam pani".

środa, 18 października 2017

[5] Pierwsza operacja















18 września wizyta, 19 przyjęcie do szpitala, 20 operacja i czekanie… Do szpitala zawiozła mnie siostra i moja młodsza córka A. To do niej kuzynka pracująca na oddziale zadzwoniła, bym już przyjechała. Szybkie pakowanie i… po 13 siedziałam już na szpitalnym łóżku. Chwilę ze mną posiedziały i wróciły do domu, a ja zostałam z psychicznym bólem, natłokiem myśli i to tych najgorszych. Badania, kolejne wkłucia, bo żyły chyba ze strachu się chowały, ale pielęgniarki dały radę, chociaż trochę kłopotu miały. Super babki! Starały się mnie pocieszyć… Przyszedł i profesor, uśmiechnięty – „będzie dobrze” – powiedział. Czy mnie to uspokoiło? Nie wiem, może… Przyszła pani anestezjolog, chyba Bóg mi Ją zesłał. Tak ciepłej, uczuciowej i pełnej zrozumienia i empatii…
Operacja, i dla mnie i jak się okazało dla  lekarzy, do łatwych nie należała. Najpierw – standard- moje żyły, pokłute dłonie, ale udało się. Na cieniutkim wenflonie coś pokapało, usnęłam. Obudziłam się w czasie operacji. Nie, nie czułam nic, ale byłam jakoś świadoma tego co się dzieje. A co się działo? Nie można było mnie zaintubować. Były nerwy, wezwano z sali obok jeszcze jednego anestezjologa. Chyba się udało, bo żyję. Wspomniałam, że się obudziła moja świadomość, ale jakże inna. Nie powiem, ze wyszłam z ciała, że widziałam jakieś postaci, ale byłam świadoma tego, że nie oddycham i co ciekawe -obojętne mi to było. Słyszałam  rozmowy lekarzy, że nie można zaintubować. Chciałam się poruszyć, by dać znać, że nie śpię, ale nie mogłam. Najnormalniej w świecie moje ciało mnie nie chciało słuchać. Za to widziałam, nie wiem jak, jak lekarz – ten drugi, obcy – próbuje mi do ust coś włożyć. To była chwila, moment i…wybudzano mnie. Słyszałam ten ciepły głos pani anestezjolog, kiedy chciano mnie przełożyć ze stołu operacyjnego hm… chyba na łóżko. „Ja sama.”- i z pomocą pani i pielęgniarek wolniutko się przesuwałam. Bałam się, że mi się łóżka rozsuną i wyląduję na podłodze, miał przecież taki przypadek gdzieś w Polsce. Pojechałam… czekał na mnie mój mąż T. „Profesor powiedział, że na 90% jest to jednak zmiana łagodna i będzie dobrze. Operacja się udała, były trudności z intubacją” – po słowach męża ulżyło mi. No właśnie 90%, a 10% to zmiana…

[4] Celny strzał!

















Wrzesień 2017, niewielka mieścina, niedaleko mojego powiatowego miasta i tam gabinet i pani doktor z polecenia. Sympatyczna i chyba najbardziej rzeczowa. Zrobione USG i diagnoza: jak najszybciej operować. W tym miejscu nadmienię, że wszelkie badania w tym markery w granicach normy… Ustaleniem terminu operacji, wszelkie formalności wzięła na siebie pani doktor. Ja miałam tylko zadzwonić i zadzwoniłam. Termin przyjęcia do szpitala ustalony. Miesiąc czasu czekania do 16 października. Wtedy chyba do mnie nie docierało, co oznacza jak najszybsza operacja. Tyle moich koleżanek w różnym wieku przeszło już operację ginekologiczną i mają się dobrze. Piękne, wesołe, czerpią garściami z życia. I tak trzeba. Czymże zatem miałam się przejmować? Ot nie ja pierwsza i nie ostatnia. A jednak jak się okazało wkrótce…
Przyjechała moja siostra, prawie zawsze przyjeżdża, i gadu gadu… trzeba zapukać do jeszcze jednego lekarza by potwierdzić diagnozę, może termin będzie wcześniejszy. No bo przecież trzeba natychmiast operować. I po sznureczku poleciałoooo. Jeden, drugi, trzeci telefon i wizyta u profesora, szefa oddziału. Jak się okazało profesor o ludzkiej twarzy. Nie, nie.. . za wizytę zapłaciłam i to słono, ale to jak mnie potraktował, jak ze mną rozmawiał… Mało jest takich lekarzy! Wizyta bardzo sprawna i kolejne USG… robione nie przez wspomnianego profesora, ale innego lekarza. Chyba to taki sobie układzik, ale niezwykle sprawny układzik. Wszystko działo się w ciągu półgodziny… Wyszłam z gabinetu USG z opisem w ręku i jak to kobitka zajrzałam. Podejrzenie o nowotwór złośliwy jajnika. Zrobiło mi się gorąco, ścisnęło mnie w gardle…Boże A…N…A…T… Boże… (imiona, a właściwie ich inicjały). Cały świat się zatrzymał. Jak to tyle lekarzy, tyle wizyt i badań i NIC MI NIE BYŁO????!!!! Zrobiłam się cała mokra, czułam jak po plecach spływają mi krople potu…jak spocone mam dłonie. A jestem taką szczęściarą – ułożone życie, praca, dom i ci najważniejsi mąż, córki, wnuk… i miałabym to zostawić??? Boże miej mnie w swej opiece i miał, ale o tym później. Czekałam aż mnie ponownie poprosi profesor. Poprosił i chyba widział, że jestem duszą nieobecna, zmartwiona, zrezygnowana… Jakże słodkie były dla mnie Jego słowa: „Jeszcze się pani nie żegna z rodziną. Spróbuję pani pomóc. W ciągu 3 dni zadzwonimy do pani i spotkamy się na oddziale”. Z ciężkim sercem wracałam do samochodu, gdzie czekali na mnie wszyscy moi najukochańsi. Powiedziałam krótko, operacja, nie jest najlepiej.
Dopiero po wizycie u profesora dotarło do mnie… jest źle.

wtorek, 17 października 2017

[3] Wyprawa po zdrowie do wielkiego miasta i jeszcze większego miasta












Z racji tego, że czułam, iż było ze mną coś nie tak, wyruszyłam szukać porady w wielkim i jeszcze większym mieście. W wielkim mieście pani doktor wysłała mnie na USG do jeszcze większego miasta, bo „jak będzie zrobione USG będziemy wiedzieć co się dzieje i wdrożymy leczenie”…no i wdrożyliśmy. USG pokazało torbiel litą, dwudzielną, mięśniaki, inne torbiele… I zaczęło się leczenie – tabletki, tabletki…a co za tym idzie kolejne wizyty i kolejne papierki z mojego portfela. Po 5 miesiącach cudowna poprawa wg. lekarza, a jak pobolewało tak i pobolewało. Taka moja uroda. Wątpliwa. Buch… znów pomyłka (tak mówię z perspektywy czasu).

[2]Kręciłam się w kółko…












Wróćmy… październik 2016 wizyta u gastrologa, ból w lewej dolnej części brzucha. Diagnoza: jelita w porządku, ale jest duża torbiel na lewym jajniku – konieczna wizyta u odpowiedniego specjalisty. Pędem do owego „specjalisty”, bo pojawiły się dziwne plamienia – diagnoza: mała torbielka, bez znaczenia i nie mogłaby dawać bólu. Jako że należę do tej grupy pacjentów, którzy nie polegają na jednym lekarzu udałam się do innego, podobno rewelacyjnego. No i był rewelacyjny! Luzacko podszedł do mnie, żartował na pikantne tematy… ups. czasami wprawiając mnie w zażenowanie, uświadamiał mnie jak ważny jest sex dla prawidłowego funkcjonowania ciała kobiety. Owszem miły, delikatny w badaniu. Rozmowa rozmową… dostałam skierowanie na badanie USG.Wynik badania USG: torbielka! na lewym jajniku, reszta narządów w jamie brzusznej bez zmian. Szczęśliwa, że nie jest źle wracam do „super” lekarza… no i wyszło szydło… „Jest pani jeszcze młoda, jajniki prawidłowo pracują proponuję zabezpieczenie się.( Innymi słowy SPIRALA!!!) Oczywiście bóle znikną, unormuje się gospodarka hormonalna. Nie ma czym się martwić.” Podziękowałam, z grzeczności…nad wkładką pomyślę – powiedziałam. OCZYWIŚCIE NIE POMYŚLĘ!!!
Może i jestem blondynką, ale nie głupią. Pan doktor nie przekonał mnie do swojej teorii i nie uspokoił. Bóle dalej odczuwałam…

poniedziałek, 16 października 2017

[1] Tak to się zaczęło…












Dzisiaj jest 16.10.2017… Szczęśliwa rodzina.. kochający i kochany mąż, cudowne córki najpiękniejszy i najmądrzejszy wnuk… i bach! Jak grom z jasnego nieba…to nie tak miało być!!! Złośliwy rak jajnika! Skąd się wziął? Dlaczego ja? Dopiero co odeszła mama… nie miałam kim się już opiekować. Smutek i żal. Dlaczego?
Zapytacie czemu zaniedbałam, tak ważne sprawy kobiece… Nie, nie zaniedbałam – trafiałam do lekarzy, którzy albo nie widzieli guza (6cm) i innych nieprawidłowości albo leczyli tabletkami. Był i „mistrz” chcący mnie zaopatrzyć we wkładkę…za 1500zł. Fajnie, nie? Absolutnie!!! Nie zgodziłam się! I tak rok od października 2016 „ulokowałam” niemałe pieniądze w 3 ginekologów i 2 radiologów. Zapytacie, czy nic mnie nie bolało? Owszem bolało i to też mówiłam w czasie wizyt, ale…. cisza. Byłam nawet u gastrologa – z jego strony wszystko było ok!
Jak się okazało ginekologicznie nie było OK!
A jak było?