środa, 18 października 2017

[5] Pierwsza operacja















18 września wizyta, 19 przyjęcie do szpitala, 20 operacja i czekanie… Do szpitala zawiozła mnie siostra i moja młodsza córka A. To do niej kuzynka pracująca na oddziale zadzwoniła, bym już przyjechała. Szybkie pakowanie i… po 13 siedziałam już na szpitalnym łóżku. Chwilę ze mną posiedziały i wróciły do domu, a ja zostałam z psychicznym bólem, natłokiem myśli i to tych najgorszych. Badania, kolejne wkłucia, bo żyły chyba ze strachu się chowały, ale pielęgniarki dały radę, chociaż trochę kłopotu miały. Super babki! Starały się mnie pocieszyć… Przyszedł i profesor, uśmiechnięty – „będzie dobrze” – powiedział. Czy mnie to uspokoiło? Nie wiem, może… Przyszła pani anestezjolog, chyba Bóg mi Ją zesłał. Tak ciepłej, uczuciowej i pełnej zrozumienia i empatii…
Operacja, i dla mnie i jak się okazało dla  lekarzy, do łatwych nie należała. Najpierw – standard- moje żyły, pokłute dłonie, ale udało się. Na cieniutkim wenflonie coś pokapało, usnęłam. Obudziłam się w czasie operacji. Nie, nie czułam nic, ale byłam jakoś świadoma tego co się dzieje. A co się działo? Nie można było mnie zaintubować. Były nerwy, wezwano z sali obok jeszcze jednego anestezjologa. Chyba się udało, bo żyję. Wspomniałam, że się obudziła moja świadomość, ale jakże inna. Nie powiem, ze wyszłam z ciała, że widziałam jakieś postaci, ale byłam świadoma tego, że nie oddycham i co ciekawe -obojętne mi to było. Słyszałam  rozmowy lekarzy, że nie można zaintubować. Chciałam się poruszyć, by dać znać, że nie śpię, ale nie mogłam. Najnormalniej w świecie moje ciało mnie nie chciało słuchać. Za to widziałam, nie wiem jak, jak lekarz – ten drugi, obcy – próbuje mi do ust coś włożyć. To była chwila, moment i…wybudzano mnie. Słyszałam ten ciepły głos pani anestezjolog, kiedy chciano mnie przełożyć ze stołu operacyjnego hm… chyba na łóżko. „Ja sama.”- i z pomocą pani i pielęgniarek wolniutko się przesuwałam. Bałam się, że mi się łóżka rozsuną i wyląduję na podłodze, miał przecież taki przypadek gdzieś w Polsce. Pojechałam… czekał na mnie mój mąż T. „Profesor powiedział, że na 90% jest to jednak zmiana łagodna i będzie dobrze. Operacja się udała, były trudności z intubacją” – po słowach męża ulżyło mi. No właśnie 90%, a 10% to zmiana…

[4] Celny strzał!

















Wrzesień 2017, niewielka mieścina, niedaleko mojego powiatowego miasta i tam gabinet i pani doktor z polecenia. Sympatyczna i chyba najbardziej rzeczowa. Zrobione USG i diagnoza: jak najszybciej operować. W tym miejscu nadmienię, że wszelkie badania w tym markery w granicach normy… Ustaleniem terminu operacji, wszelkie formalności wzięła na siebie pani doktor. Ja miałam tylko zadzwonić i zadzwoniłam. Termin przyjęcia do szpitala ustalony. Miesiąc czasu czekania do 16 października. Wtedy chyba do mnie nie docierało, co oznacza jak najszybsza operacja. Tyle moich koleżanek w różnym wieku przeszło już operację ginekologiczną i mają się dobrze. Piękne, wesołe, czerpią garściami z życia. I tak trzeba. Czymże zatem miałam się przejmować? Ot nie ja pierwsza i nie ostatnia. A jednak jak się okazało wkrótce…
Przyjechała moja siostra, prawie zawsze przyjeżdża, i gadu gadu… trzeba zapukać do jeszcze jednego lekarza by potwierdzić diagnozę, może termin będzie wcześniejszy. No bo przecież trzeba natychmiast operować. I po sznureczku poleciałoooo. Jeden, drugi, trzeci telefon i wizyta u profesora, szefa oddziału. Jak się okazało profesor o ludzkiej twarzy. Nie, nie.. . za wizytę zapłaciłam i to słono, ale to jak mnie potraktował, jak ze mną rozmawiał… Mało jest takich lekarzy! Wizyta bardzo sprawna i kolejne USG… robione nie przez wspomnianego profesora, ale innego lekarza. Chyba to taki sobie układzik, ale niezwykle sprawny układzik. Wszystko działo się w ciągu półgodziny… Wyszłam z gabinetu USG z opisem w ręku i jak to kobitka zajrzałam. Podejrzenie o nowotwór złośliwy jajnika. Zrobiło mi się gorąco, ścisnęło mnie w gardle…Boże A…N…A…T… Boże… (imiona, a właściwie ich inicjały). Cały świat się zatrzymał. Jak to tyle lekarzy, tyle wizyt i badań i NIC MI NIE BYŁO????!!!! Zrobiłam się cała mokra, czułam jak po plecach spływają mi krople potu…jak spocone mam dłonie. A jestem taką szczęściarą – ułożone życie, praca, dom i ci najważniejsi mąż, córki, wnuk… i miałabym to zostawić??? Boże miej mnie w swej opiece i miał, ale o tym później. Czekałam aż mnie ponownie poprosi profesor. Poprosił i chyba widział, że jestem duszą nieobecna, zmartwiona, zrezygnowana… Jakże słodkie były dla mnie Jego słowa: „Jeszcze się pani nie żegna z rodziną. Spróbuję pani pomóc. W ciągu 3 dni zadzwonimy do pani i spotkamy się na oddziale”. Z ciężkim sercem wracałam do samochodu, gdzie czekali na mnie wszyscy moi najukochańsi. Powiedziałam krótko, operacja, nie jest najlepiej.
Dopiero po wizycie u profesora dotarło do mnie… jest źle.