poniedziałek, 5 listopada 2018

[34] ...to już ponad rok

    





Minął rok i kilka dni od ostatniej mojej operacji. Operacji, która miała dać odpowiedź na bardzo ważne pytanie: "Jak dalece siedzi we mnie ten niechciany ktoś? Wstrętne raczysko! - " Nie siedział! Dzięki Bogu już go nie było!
Rok ... a tak, jakby to była chwila.
   Jaki był ten rok? Trudno jednoznacznie odpowiedzieć. Na pewno przeplatany. Były wzloty i upadki, były łzy rozpaczy i łzy radości, były euforie i zwątpienia. Nie da się tak jednoznacznie podsumować jednym słowem czy stwierdzeniem. Jeszcze rok temu, w święta 1 i 2 listopada, spędzałam w szpitalu. Nie mogłam zapalić świeczki na grobie rodziców. Bolało! Ale z drugiej strony wiedziałam, że zrobią to za mnie najbliżsi. Zrobili. Dzisiaj mogłam zrobić to sama. Zrobiłam. Mogłam podziękować rodzicom za opiekę przez ten, jakże straszny rok. Dzisiaj stojąc nad grobem, Boże, przecież ja mogłam...(pomyślałam)
Rok od operacji, która odpowiedziała:"Rak się nie rozprzestrzenił." Trudno jest wyobrazić sobie tym, którzy tego nie przeżyli, jak piękne są to słowa. Dokładnie wszystko pamiętam. uf.. oblał mnie zimny pot.
   Jaki był ten rok? Ciągłe wizyty u onkologa, neurologa, badania, tomografy, ale co najważniejsze jest OK! Fakt, każda wizyta to wielki stres, walka z samą sobą, by się nie rozpłakać ze strachu. Co tu ukrywać boję się jak diabli. Ciągle się boję. Z dnia na dzień przewartościowało mi się całe życie. Calutkie! I podejście do wiary (chyba najbardziej), do świata, do rzeczy materialnych. Z opcji "mieć" przeszłam na opcję "być". Być, żyć... Świat postawiony do góry nogami, jak dom w Szymbarku, pozornie taki sam, ale jakże inny. Inne jest w  moim życiu właściwie wszystko, hehe nawet włosy dotąd długie - teraz króciutkie. Inna radość z małych drobnostek, mały smutek z braku czegoś...wszak mam coś w zamian, coś innego. Inaczej widzę rodzinę, ciągle mi jej mało. Już nie załamuję się, gdy coś nie wychodzi, aż tak się nie denerwuję... ech zrobimy inaczej. Więcej słucham, mniej mówię...słucham, by nic mi nie umknęło. I jest mi z tym wspaniale!
Choroba, walka z nią, życie... nauczyło i uczy mnie żyć wolniej, spokojniej, a jednocześnie ciekawiej i dynamiczniej... To chyba, nie tylko moja zasługa, ale całego mojego otoczenia, które mi pomaga, wspiera mnie, mobilizuje, ale daje po łapach.
    Miniony rok to też hm... sprawdzian dla znajomych, przyjaciół, a nawet najbliższych, dla rodziny.
Prawdziwym wydaje się być powiedzenie, że prawdziwych przyjaciół poznajemy w biedzie.  Fakt. Są tacy, którzy to powiedzenie wypaczają, a może to oni dobrze je rozumieją ,a ja źle...? Tacy, dla których pomimo choroby ja jestem tą wygraną , a oni są w biedzie, bo kurde przerąbali (grzecznie mówiąc) kupę kasy, przetańcowali, wydali na głupoty, czy po prostu  są niewydolni. Nie słuchali i  nie słuchają rad.  Są tacy, którzy wyciągają do mnie rękę po pomoc (głównie finansową - a co to ja bank?). Patrząc wstecz, co tam choroba nowotworowa, co ich to interesowało. 1-2 telefony w czasie najgorszych chwil. Wiele jest osób, którzy wprost mi mówią, że jestem głupia, że powinnam dbać o siebie, a nie martwić się o innych. Wiem, że mają rację, ale... jakoś nie potrafię.
Druga grupa, na szczęście moje to 99%, moich znajomych i przyjaciół, rodziny... rozumuje tak jak i ja powiedzenie o przyjaźni. Bez wątpienia takich, okazało się, że mam dużo więcej, niż tych roszczeniowych. Gdybym, z okazji Święta Niepodległości, mogła przyznać medale dla szczególnie zasłużonych byłby to mój mąż i moje dzieci A i N, którzy chorowali i walczyli razem ze mną i dalej to robią. Brat cioteczny W., a bardziej jego żona B. i koleżanki T. M. M. J. I - też dostaliby medale, ich wsparcie dobre słowo, troska, czasami przekazywane mi drogą okrężną, były  i są  nie do przecenienia, o stronie finansowej nie wspomnę.
Moja siostra A.  - to osobny temat. Bez niej choroba byłaby o niebo cięższa. Zawsze przy mnie, wiedziałam, kiedy miała oczy nie takie jak trzeba, potrafiła mnie skrzyczeć, zbesztać...by mnie ratować, by nie dać mi się załamać, by walczyć, by jak to ona mówi: "A. przestań pleść" albo "No i jeszcze co..?" Nie raz i nie dwa razy  mi się od niej oberwało. hm... dalej potrafi mi dosadnie powiedzieć. Pamiętam, jak siedziała na podłodze przy moim łóżku i razem ze mną "kończyła" Nowennę Pompejańską, bo zostały mi może 2-3 dni, a ja nie byłam w stanie odmawiać różańca. Ona odmawiała głośno ,a ja co jakiś czas się włączałam... Takich chwil się nie zapomina.
   Rok... radości z życia, z każdej chwili, bo licho wie, co tam los dla mnie przygotował. Cieszę się każdą chwilą, szukam drobnych radości w tym co robię, sposobów wspólnego spędzania czasu z najbliższymi. Robię co w mojej mocy, by moim dzieciom niczego nie zabrakło, by nasze życie toczyło się tak jak kiedyś, by choroba nie była na pierwszym miejscu. Czy mi się to udaje? 
    Minął rok, kiedy życie dało mi potężnego kopa, rok ciągłego zmęczenia, bezsilności i wahań. Właściwie to, czy przyjąć chemię... miało tyleż samo przeciwników, co i zwolenników. Zdecydowałam się. Czy dobrze? Czas pokaże, a może już pokazał? Jak się czyta o skutkach ubocznych chemioterapii, odnoszę wrażenie, że przeszłam przez wszystkie te, które występują w czasie i zaraz po podawaniu. Niektóre z nich ciągną się i mniej lub bardziej dokuczają. Chyba mnie ta chemia pokochała, i jeśli mam być zdrowa to ... pokochała z wzajemnością. Była to trudna miłość.

   Uszkodzenie nerwów to moja olbrzymia bolączka po chemioterapii, pisałam o tym. Badania, jakieś pukania, szurania po moim ciele...dopisywane leki, a boli dalej. Ból czasami jest tak dokuczliwy, że chodzić nie daje, spać nie daje... Do tego wszystkiego to chroniczne zmęczenie, bardzo nasilone w ostatnim czasie. Na własną rękę badam krew, wyniki jak na mój stan nie są złe. Zatem , skąd to osłabienie, zadyszka... Nie mam siły w mięśniach, ciężko mi się podnieść z kolan, ciężko wstać. Z licho wie skąd pojawił się ból właśnie mięśni i  nóg i ramion...Może troszeczkę mi odpowiedzi na to dała pani neurolog,"Pani A. to wszystko jest jeszcze świeże, potrzeba czasu. Chemia uszkadza nie tylko to, co my lekarze możemy zbadać, czyli zewnętrzne działanie nerwów, ale też uszkadza struktury płuc, serca, narządów wewnętrznych, mięśni. Stąd też może wypływać i na pewno wypływa pani osłabienie, szybkie męczenie się, zasłabnięcia". 
   Chodzę do pracy, a bałam się tego bardzo. Bałam się spojrzeń, bałam się pytań, głupich komentarzy.. Po prostu się bałam powrotu do "normalności". Wróciłam! Jakże bezpodstawne okazały się moje obawy. Jak nigdy praca sprawia mi przyjemność, a powrót okazał się być tym, czego potrzebowałam w odnalezieniu siebie wśród ludzi. Owszem, są dni, są okresy, kiedy bardzo źle się czuję, chyba tylko włosy mnie nie bolą, a poza tym...WSZYSTKO, ale są i takie, kiedy jak to się mówi "latam powyżej lamperii". Jadnak takich dni jest mało. Tak sobie myślę, ważne, że są. A to znaczy  - będzie więcej.
Póki co większość to dni, kiedy ledwo wytrwam w pracy do południa, bo zaczynają mnie boleć stopy, dłonie, słabo mi się robi, na niczym się skupić nie mogę.Tak rach ciach opadam z sił. I chociaż staram się to ukryć (ani dnia nie byłam od września na L4), czasami widać zmęczenie, niemoc.

   
Dziewczyny, które czytacie...wiem, że mi tak z perspektywy czasu pisze się lekko, ale czy tak jest do końca? Nie! Minął ponad rok...Ciągle siedzi we mnie olbrzymi strach, niepewność co będzie jutro... A jutro to i czwartek 8 listopada, bo mam badanie przewodnictwa mięśniowego, i 14 listopad tomograf i 7 grudnia wizyta u pani onkolog. Tego wszystkiego się boję!