niedziela, 25 listopada 2018

[36] ...






Chciałoby się powiedzieć, że współczesna medycyna czyni cuda. Może... Mnie to "może" ani trochę nie przekonuje. Przekonuje mnie jedynie zdanie lekarzy, że "zrobimy, co w naszej mocy". No właśnie "w naszej mocy". Przekonuje mnie to, że ta moc, te cuda ... nie są dziełem przypadku. Tak, są po części dziełem doświadczenia, wiedzy, umiejętności i chęci świata medycyny. Ale tylko po części. Jestem przekonana, że i tak w tej maleńkiej części. Skąd takie przekonanie i tak surowy osąd świata lekarskiego? Z życia, z moich doświadczeń, przemyśleń, doznań...
Skłamałabym, gdybym powiedziała, że nie dziękowałam, nie chwaliłam, nie dziękuję i nie chwalę lekarzy. Robię to i robić będę. Ale ta moja wdzięczność i zaufanie do nich ma podłoże... No właśnie,  o tym chcę napisać. Chcę napisać, prosiło o to wiele osób, o moim o odczuciu, o przekonaniu, że jest "Ktoś", kto nade mną czuwał. Pokusiłabym się o stwierdzenie, że dawał znaki, jest "coś", co dodawało mi siły, dawało wiarę i nadzieję, że będzie dobrze. O tym "Kimś" i o tym "czymś" chcę napisać. Na grupie FB "Syrenki" tyle Was szuka pociechy, wsparcia, otuchy, dobrego słowa, nadziei. Szukacie, ja też szukałam... Dostałam i chcę  Wam o tym, teraz napisać. Nie wiem, co tak naprawdę mną teraz kieruje, czy chęć wygadania się, czy pokazania, że trzeba wierzyć? Nie wiem. Wiem, natomiast, że chcę i muszę to zrobić. Może niektórym wyda się to, co napiszę dziwne, nieprawdopodobne, a jednak...
Nie należałam do osób gorliwie wypełniających nauki Kościoła, owszem wierzyłam w Boga, ale było to na takiej zasadzie: "Panie Boże, wiem, że jesteś, ale jakoś tak ... tylko czasami nam po drodze."
Jakże to wszystko się zmieniło w chwili, kiedy...
Wszystko działo się w ciągu półgodziny… Wyszłam z gabinetu USG z opisem w ręku i jak to kobitka zajrzałam. Podejrzenie o nowotwór złośliwy jajnika. Zrobiło mi się gorąco, ścisnęło mnie w gardle…Boże A…N…A…T… Boże…Boże.. I w tym momencie uważam, "Ktoś" stanął koło mnie.  Dotarło do mnie, że jest źle, ale dziwnie spokojna wracałam do domu, zadzwoniłam do siostry, koleżanki... Nie było rozpaczy... Może to szok, a może On!
Od początku nie ukrywałam choroby, stąd tyle osób  pojawiło się z troską, radami, wsparciem. Jedna z nich "zaprosiła mnie", dosłownie zaprosiła mnie do Kościoła na jakąś tam  "inną" mszę, jak się potem okazało mszę o uzdrowienie ciała i duszy. Poszłam. Msza jak msza, do czasu... Nie mogłam się skupić, myślałam tylko o tym co mnie czeka, co to będzie... Do czasu, kiedy zaczęło się...owo "inne" nabożeństwo. Modlitwy, śpiewy wydały mi się faktycznie czymś, w czym jeszcze nigdy w Kościele nie uczestniczyłam! Porwało mnie to! W brzuchu paliło! Dziwnie! Poty zimne na przemian z uderzeniem gorąca. Trwało chwilę! Przeszło. ...po mszy poszłam poprosić o indywidualne błogosławieństwo..., a przecież unikałam jeśli mogłam księży, nie wybiegałam przed szereg...Kiedy proboszcz i ksiądz prowadzący mszę o uzdrowienie wypowiadali nade mną jakieś niezrozumiałe dla mnie słowa... nie czułam już nic, ani gorąca, ani zimna... tylko po policzkach popłynęły mi łzy. Tak mnie to poruszyło.
Przeddzień operacji...
Przyszedł i profesor, uśmiechnięty – „będzie dobrze” – powiedział, a przecież wiedział co we mnie siedzi.  Czy mnie to uspokoiło? Nie wiem, może… Przyszła pani anestezjolog, chyba Bóg mi Ją zesłał. Tak ciepłej, uczuciowej i pełnej zrozumienia i empatii…Uspokoiło mnie to nieco. Noc...Boże kochany chyba nigdy w życiu tak gorliwie, tak szczerze nie modliłam się... Nie wiem, skąd dowiedziałam się o Świętej Ricie, ale to Jej i Matce Bożej powierzyłam się. Dziwnie uleciał cały strach. Usnęłam spokojnie.
Operacja udana pod względem zamierzeń, było trochę problemów innej natury.  W czasie operacji obudziła się moja świadomość, ale jakże inna. Pojawiły się trudności z zaintubowaniem. Przestałam oddychać. Nie powiem, ze wyszłam z ciała, że widziałam jakieś postaci, ale byłam świadoma tego, że nie oddycham i co ciekawe -obojętne mi to było! Obojętne mi było umrę czy przeżyję!!! Nie bałam się! (Sama potem się temu dziwiłam, zważywszy  na to, że akurat w tej kwestii jestem panikara, boję się nieboszczyków.) Słyszałam  rozmowy lekarzy, podniesione głosy, że nie można zaintubować. Czułam zdenerwowanie Pani anestezjolog. Chciałam się poruszyć, by dać znać, że nie śpię, ale nie mogłam. Najnormalniej w świecie moje ciało mnie nie chciało słuchać. Za to widziałam, nie wiem jak, jak lekarz – inny anestezjolog, obcy – próbuje mi do ust coś włożyć. Uff... udało się. Potem dowiedziałam się od Pani anestezjolog, że jej kolega zobaczył w gardle prześwit malutki i udało się. Zdziwiła się, że nie wiedząc o tym, wiedziałam...I tu muszę podziękować Bogu za to, że równocześnie z moją operacją odbywała się obok inna operacja i był tam inny anestezjolog.  Oddział malutki to i wielu anestezjologów jednocześnie nie potrzeba. Na moje szczęście, obok trwała inna operacja, a to nie należało do częstych praktyk na tym oddziale. I jak tu nie wierzyć w "Palec Boży" ?
Tak miało być, wierzę całym sercem, że miałam opiekunów... Matkę Boską i Świętą Ritę.
Jak nie wierzyć w moc wiary, gdy niecały miesiąc po operacji, dwa dni przed kolejną, obolała i fizycznie i psychicznie pojechałam do Częstochowy. By podziękować za pierwszą operację i błagać o powodzenie drugiej... Wewnętrznie czułam, że muszę. Boże kochany, o niczym innym nie myślałam! Wiedziałam, że muszę, tak samo jak wiedziałam, że muszę, bo coś mnie ciągnie...codziennie chodzić do Kościoła na różaniec. Skulona, z bólem brzucha szłam... troszkę siedziałam, troszkę poklęczałam, ale wychodziłam pełna wiary, nadziei... Jakaś taka inna... Ja kiedyś stroniąca od Kościoła! Ja, która pojawiałam się w Kościele od święta! W Częstochowie nie bolało nic, nie byłam skulona. Co prawda pierwszy raz do Kaplicy Cudownego Obrazu szłam wolniutko, lekko skulona, o tyle później sama poszłam raz jeszcze! Przestałam w tłumie, w ciasnocie...3 godziny.  Robiło mi się słabo, ale ... Znikąd pojawiła się przy mnie pani, obca kobieta, zaczęła rozmowę...o raku, o chorobie nowotworowej. Przecież TAM się nie jedzie na rozmowy! Rozmawiałyśmy o raku siedząc przed Obrazem w bocznej nawie i to ja ją pocieszałam, wiedząc, że mam w sobie złośliwca. Pamiętam, że powiedziałam wtedy, że Matka Częstochowska pomaga i nam pomoże. Chwila moment po rozmowie...i już Pani nie widziałam. Poszła...w czasie nabożeństwa, poszła sobie. Wróciłam późno do hotelu, spać nie mogłam..., ale byłam szczęśliwa, że jestem w Częstochowie.
Przed przyjazdem na Jasną Górę, po pierwszej operacji, bardzo dokuczały mi jelita. Od jednego do drugiego lekarza, takie a to takie leki...masakra, nic nie pomagało. Czasami ból był tak silny, że brakowało mi tchu tchu. I tu tez uważam, pomogły siły wyższe. Dostałam Nowennę do Matki Boskiej Gidelskiej i cudowne winko. Może się ktoś uśmiechnie, pomyśli wariatka, ale po 3-4 dniach odmawiania nowenny...bóle ustawały. Wiem, brzmi dziwnie, niewiarygodnie, ale to prawda!!! Może to wino, może modlitwa, może leki..., chociaż w leki to ja nie wierzę. Czasami ma się chyba... intuicję, że wiemy, przeczuwamy, czy nawet czegoś jesteśmy pewni. Jestem pewna, że pomogła Matka Boska Gidelska.
Tak sobie myślę...Częstochowska, Pocieszenia, Gidelska.. to ta sama Matka.
Druga operacja, po zamknięciu krwotok, otwieranie... zamykanie.... Byłam znieczulona już tym razem w kręgosłup, wszystkiego na półjawie byłam świadoma...nie bałam się!  Żyłam!!!
Kolejny raz opiekę Boską, a i własnych rodziców, czułam, kiedy musiałam podjąć decyzję o chemioterapii. Ilu było doradców, tyleż zdań. Smsy i Messenger rozgrzane do czerwoności toczyły boje za i przeciw. Nie łatwo było podjąć decyzję zważywszy na to, iż miała to być chemioterapia zapobiegawcza. Niby zdrowa byłam , ale ... Wtedy właśnie nauczyłam się rozmawiać z Bogiem, Matką Boską i swoimi, nieżyjącymi, rodzicami. To właśnie Ich pytałam...retorycznie, co mam robić??? Jak się niedługo okazało, te moje rozmowy, te moje błagania o pomoc, zadawane pytania... dały mi odpowiedź! Przynajmniej ja to tak odbieram.
Siostra przywoziła mi coraz to nowsze informacje o znanych jej osobach walczących z rakiem, sama dużo poszukiwałam. W wielu tych „faktach” pojawiło się nazwisko doktor L…, że fachowiec, świetnie dobiera chemię. Jakże się zmartwiłam, kiedy  w necie wyczytałam, że owa Pani L. pracuje w innym szpitalu, aniżeli ja się leczę. Ech, szkoda. Niemniej jednak postanowiłam skonsultować swój przypadek z panią doktor. I teraz uwaga , ważne daty! Udało mi się zapisać na prywatną wizytę do pani doktor L. na poniedziałek 4 grudnia (zapisywałam się chyba 27 listopada).
Na czwartek 30 listopada umówiona byłam z lekarzem z oddziału Ginekologii operacyjnej (ten, który mnie  prowadził przy operacjach) na telefon i wtedy miałam dostać informację na temat lekarza, który będzie prowadził moją chemioterapię. Okazało się, że mam się zgłosić do Pani L. - 13 grudnia. Tak, Tak, tej samej, którą wyguglowałam w innym szpitalu, tej którą polecało mi kilka osób, tej samej do której byłam zapisana na wizytę prywatną na 4 grudnia. Czy to był znak od Najwyższego? Znak, by podjąć leczenie? Czy to tylko zbieg okoliczności? Chcę wierzyć, że to odpowiedź od Pana Boga, bo właściwie wiele rzeczy się wydarzyło, które mogę przypisać tylko Jemu. Wszak powiedział "Proście, a będzie wam dane...", więc wyprosiłam pomoc.
Trudno nie wspomnieć o Nowennie Pompejańskiej, dla tej modlitwy zrobiłam ile się dało. Wtedy, kiedy resztkami sił odmawiałam kolejne dziesiątki Różańca, kiedy końcówka Nowenny była dla mnie wielkim wyzwaniem. Wtedy, kiedy przy łóżku mym siedziała moja siostra i ze mną się modliła. Byłam słaba, bardzo słaba, wymęczona, nie miałam na nic siły, co chwilę "odpływałam", ale "coś" mnie wybudzało, "Ktoś" popychał do modlitwy. Udało się i jakże potem, kiedy doszłam jako tako do siebie, byłam szczęśliwa, że dotarłam do końca Nowenny Pompejańskiej.To właśnie  ta Nowenna, ukończona rok temu przed Bożym Narodzeniem, dała mi siłę i wiarę. Skoro tak bardzo osłabiona, pokonałam własne słabości i ból, ukończyłam odmawianie Nowenny, to ta Nowenna da mi siłę, by wygrać z rakiem.
Zresztą wszystkie zdarzenia, które stanęły mi na drodze w ostatnim roku, dały mi siłę i wiarę, że jest Ktoś tam w niebie, komu bardzo na nas zależy i nie pozwoli nam zrobić krzywdy, chociaż fakt! czasami cierpimy, ale to cierpienie czemuś służy.
Ja dostałam kopniaka 😃 , by wrócić... Wróciłam. Myślę, że z każdym badaniem i mam taka nadzieję, będę mogła napisać - JESTEM!!! WRÓCIŁAM NA STAŁE!!!
Dziękuję Ci, Boże!

Wiem, Pan Bóg darował mi drugie życie, obszedł się ze mną łagodnie... razem ze mną pognał tego gada!!! Ale są inni, obcy chorzy - czemu mnie to boli? Ściska w gardle. Robi mi się niedobrze. Czemu chce mi się płakać?




piątek, 16 listopada 2018

[35] Światło, światło, światło









Z tej radości nie wiem , jak zacząć...
Ostatnie dni, od 14 listopada, to była dla mnie ogromna udręka. Tomograf. Co wykaże? Czy opisujący znajdzie coś? Coś złego? Natłok myśli, bezsenne noce...wiele z nas, z Was zna to z autopsji. Myśli kłębiące się i to niekoniecznie te pozytywne, tym bardziej, że z lewej strony w dole brzucha hm... czuję ruchy😑 No przecież nie ciąża! Strach, że jakaś kulka mi urosła i się rusza. Przerzut? Losie, co to będzie!!!
A żyć trzeba. W domu, w pracy starałam się ukryć to, co naprawdę dzieje się we mnie. Uśmiechałam się, pracowałam pomimo zmęczenia. Czasami resztkami sił dotrwałam do końca, ale pracowałam nie chciałam się poddać. Chciałam tego, chciałam nie myśleć. Częściowo mi się chyba udawało, ale czy do końca mogło się udać? Oj, nie.
Mój niepokój  narastał z tą myślą, że przy poprzednim tomografie, robionym w mieście C., w placówce, gdzie spotkałam byłą uczennicę A... było zupełnie inaczej. Fakt, że wtedy miałam bardzo pokłute ręce, teraz było nieco lepiej, nie zmienił mojego myślenia i nastawienia i do badania i do wyniku.  Wtedy owa A. kilka godzin po badaniu zadzwoniła do mnie z wiadomością, że jest dobrze. Tym razem... dopiero po 2 dniach zadzwoniła i głos jej w słuchawce wydał mi się inny. Zrobiło mi się gorąco, A. przeczytała mi wynik rezonansu. Czegoś tam nie zrozumiałam, wytłumaczyła. Ostatecznie... jest czysto, nie ma przerzutów, nie ma zmian. Boże! Serce stanęło mi na chwilę, nerwy opadły. Boże. Łzy napłynęły do oczu. Ciężko było, ale to była radość, łzy radości.
Do domu wróciłam jakże lekko, szczęśliwa, ale i bardzo zmęczona. Padłam. Tym razem nie przez ból stóp, ale przez bezsilność spowodowaną, przez tak cudowna wiadomość. Dziwne? Raczej nie. Nerwy, które mnie trzymały, stres, w którym żyłam przez ostatnie dni... uleciał. Przeleżałam chyba dobre 4 godziny.
Teraz jestem wśród tych, których kocham, którzy też czekali na wynik.
Ech, Życie, kocham Cię nad życie... Odżyłam. Przynajmniej na jakiś czas...
Może w tekście są błędy, ech nieważne!

poniedziałek, 5 listopada 2018

[34] ...to już ponad rok

    





Minął rok i kilka dni od ostatniej mojej operacji. Operacji, która miała dać odpowiedź na bardzo ważne pytanie: "Jak dalece siedzi we mnie ten niechciany ktoś? Wstrętne raczysko! - " Nie siedział! Dzięki Bogu już go nie było!
Rok ... a tak, jakby to była chwila.
   Jaki był ten rok? Trudno jednoznacznie odpowiedzieć. Na pewno przeplatany. Były wzloty i upadki, były łzy rozpaczy i łzy radości, były euforie i zwątpienia. Nie da się tak jednoznacznie podsumować jednym słowem czy stwierdzeniem. Jeszcze rok temu, w święta 1 i 2 listopada, spędzałam w szpitalu. Nie mogłam zapalić świeczki na grobie rodziców. Bolało! Ale z drugiej strony wiedziałam, że zrobią to za mnie najbliżsi. Zrobili. Dzisiaj mogłam zrobić to sama. Zrobiłam. Mogłam podziękować rodzicom za opiekę przez ten, jakże straszny rok. Dzisiaj stojąc nad grobem, Boże, przecież ja mogłam...(pomyślałam)
Rok od operacji, która odpowiedziała:"Rak się nie rozprzestrzenił." Trudno jest wyobrazić sobie tym, którzy tego nie przeżyli, jak piękne są to słowa. Dokładnie wszystko pamiętam. uf.. oblał mnie zimny pot.
   Jaki był ten rok? Ciągłe wizyty u onkologa, neurologa, badania, tomografy, ale co najważniejsze jest OK! Fakt, każda wizyta to wielki stres, walka z samą sobą, by się nie rozpłakać ze strachu. Co tu ukrywać boję się jak diabli. Ciągle się boję. Z dnia na dzień przewartościowało mi się całe życie. Calutkie! I podejście do wiary (chyba najbardziej), do świata, do rzeczy materialnych. Z opcji "mieć" przeszłam na opcję "być". Być, żyć... Świat postawiony do góry nogami, jak dom w Szymbarku, pozornie taki sam, ale jakże inny. Inne jest w  moim życiu właściwie wszystko, hehe nawet włosy dotąd długie - teraz króciutkie. Inna radość z małych drobnostek, mały smutek z braku czegoś...wszak mam coś w zamian, coś innego. Inaczej widzę rodzinę, ciągle mi jej mało. Już nie załamuję się, gdy coś nie wychodzi, aż tak się nie denerwuję... ech zrobimy inaczej. Więcej słucham, mniej mówię...słucham, by nic mi nie umknęło. I jest mi z tym wspaniale!
Choroba, walka z nią, życie... nauczyło i uczy mnie żyć wolniej, spokojniej, a jednocześnie ciekawiej i dynamiczniej... To chyba, nie tylko moja zasługa, ale całego mojego otoczenia, które mi pomaga, wspiera mnie, mobilizuje, ale daje po łapach.
    Miniony rok to też hm... sprawdzian dla znajomych, przyjaciół, a nawet najbliższych, dla rodziny.
Prawdziwym wydaje się być powiedzenie, że prawdziwych przyjaciół poznajemy w biedzie.  Fakt. Są tacy, którzy to powiedzenie wypaczają, a może to oni dobrze je rozumieją ,a ja źle...? Tacy, dla których pomimo choroby ja jestem tą wygraną , a oni są w biedzie, bo kurde przerąbali (grzecznie mówiąc) kupę kasy, przetańcowali, wydali na głupoty, czy po prostu  są niewydolni. Nie słuchali i  nie słuchają rad.  Są tacy, którzy wyciągają do mnie rękę po pomoc (głównie finansową - a co to ja bank?). Patrząc wstecz, co tam choroba nowotworowa, co ich to interesowało. 1-2 telefony w czasie najgorszych chwil. Wiele jest osób, którzy wprost mi mówią, że jestem głupia, że powinnam dbać o siebie, a nie martwić się o innych. Wiem, że mają rację, ale... jakoś nie potrafię.
Druga grupa, na szczęście moje to 99%, moich znajomych i przyjaciół, rodziny... rozumuje tak jak i ja powiedzenie o przyjaźni. Bez wątpienia takich, okazało się, że mam dużo więcej, niż tych roszczeniowych. Gdybym, z okazji Święta Niepodległości, mogła przyznać medale dla szczególnie zasłużonych byłby to mój mąż i moje dzieci A i N, którzy chorowali i walczyli razem ze mną i dalej to robią. Brat cioteczny W., a bardziej jego żona B. i koleżanki T. M. M. J. I - też dostaliby medale, ich wsparcie dobre słowo, troska, czasami przekazywane mi drogą okrężną, były  i są  nie do przecenienia, o stronie finansowej nie wspomnę.
Moja siostra A.  - to osobny temat. Bez niej choroba byłaby o niebo cięższa. Zawsze przy mnie, wiedziałam, kiedy miała oczy nie takie jak trzeba, potrafiła mnie skrzyczeć, zbesztać...by mnie ratować, by nie dać mi się załamać, by walczyć, by jak to ona mówi: "A. przestań pleść" albo "No i jeszcze co..?" Nie raz i nie dwa razy  mi się od niej oberwało. hm... dalej potrafi mi dosadnie powiedzieć. Pamiętam, jak siedziała na podłodze przy moim łóżku i razem ze mną "kończyła" Nowennę Pompejańską, bo zostały mi może 2-3 dni, a ja nie byłam w stanie odmawiać różańca. Ona odmawiała głośno ,a ja co jakiś czas się włączałam... Takich chwil się nie zapomina.
   Rok... radości z życia, z każdej chwili, bo licho wie, co tam los dla mnie przygotował. Cieszę się każdą chwilą, szukam drobnych radości w tym co robię, sposobów wspólnego spędzania czasu z najbliższymi. Robię co w mojej mocy, by moim dzieciom niczego nie zabrakło, by nasze życie toczyło się tak jak kiedyś, by choroba nie była na pierwszym miejscu. Czy mi się to udaje? 
    Minął rok, kiedy życie dało mi potężnego kopa, rok ciągłego zmęczenia, bezsilności i wahań. Właściwie to, czy przyjąć chemię... miało tyleż samo przeciwników, co i zwolenników. Zdecydowałam się. Czy dobrze? Czas pokaże, a może już pokazał? Jak się czyta o skutkach ubocznych chemioterapii, odnoszę wrażenie, że przeszłam przez wszystkie te, które występują w czasie i zaraz po podawaniu. Niektóre z nich ciągną się i mniej lub bardziej dokuczają. Chyba mnie ta chemia pokochała, i jeśli mam być zdrowa to ... pokochała z wzajemnością. Była to trudna miłość.

   Uszkodzenie nerwów to moja olbrzymia bolączka po chemioterapii, pisałam o tym. Badania, jakieś pukania, szurania po moim ciele...dopisywane leki, a boli dalej. Ból czasami jest tak dokuczliwy, że chodzić nie daje, spać nie daje... Do tego wszystkiego to chroniczne zmęczenie, bardzo nasilone w ostatnim czasie. Na własną rękę badam krew, wyniki jak na mój stan nie są złe. Zatem , skąd to osłabienie, zadyszka... Nie mam siły w mięśniach, ciężko mi się podnieść z kolan, ciężko wstać. Z licho wie skąd pojawił się ból właśnie mięśni i  nóg i ramion...Może troszeczkę mi odpowiedzi na to dała pani neurolog,"Pani A. to wszystko jest jeszcze świeże, potrzeba czasu. Chemia uszkadza nie tylko to, co my lekarze możemy zbadać, czyli zewnętrzne działanie nerwów, ale też uszkadza struktury płuc, serca, narządów wewnętrznych, mięśni. Stąd też może wypływać i na pewno wypływa pani osłabienie, szybkie męczenie się, zasłabnięcia". 
   Chodzę do pracy, a bałam się tego bardzo. Bałam się spojrzeń, bałam się pytań, głupich komentarzy.. Po prostu się bałam powrotu do "normalności". Wróciłam! Jakże bezpodstawne okazały się moje obawy. Jak nigdy praca sprawia mi przyjemność, a powrót okazał się być tym, czego potrzebowałam w odnalezieniu siebie wśród ludzi. Owszem, są dni, są okresy, kiedy bardzo źle się czuję, chyba tylko włosy mnie nie bolą, a poza tym...WSZYSTKO, ale są i takie, kiedy jak to się mówi "latam powyżej lamperii". Jadnak takich dni jest mało. Tak sobie myślę, ważne, że są. A to znaczy  - będzie więcej.
Póki co większość to dni, kiedy ledwo wytrwam w pracy do południa, bo zaczynają mnie boleć stopy, dłonie, słabo mi się robi, na niczym się skupić nie mogę.Tak rach ciach opadam z sił. I chociaż staram się to ukryć (ani dnia nie byłam od września na L4), czasami widać zmęczenie, niemoc.

   
Dziewczyny, które czytacie...wiem, że mi tak z perspektywy czasu pisze się lekko, ale czy tak jest do końca? Nie! Minął ponad rok...Ciągle siedzi we mnie olbrzymi strach, niepewność co będzie jutro... A jutro to i czwartek 8 listopada, bo mam badanie przewodnictwa mięśniowego, i 14 listopad tomograf i 7 grudnia wizyta u pani onkolog. Tego wszystkiego się boję!


piątek, 12 października 2018

[33] cisza...











Długo była cisza... Co niektórzy ..."napisz coś". Zebrałam się, zatem "coś" napiszę.
Ciężko pisać, kiedy z pracy wraca się dosłownie "wypompowanym", gdy praca nie jest ciężka. Przychodzę i pad na łóżko. Muszę odleżeć swoje, muszę dać odpocząć stopom... teraz i kolanom. Przewodnictwo nerwowe - kiepskie. Tak, tak to jest pozostałość po chemioterapii. Jedne z Was piszą, że przejdzie, inne wręcz przeciwnie...nie przechodzi. Ciężko. Bywają dni, że po pracy ...ech, płakać mi się chce, bo tak bardzo bolą mnie i stopy i kolana. Przebieram nogali ...no no właśnie tak jak w chorobie niespokojnych nóg. Leki nie pomagają. Środki przeciwbólowe wystarczają na kilka godzin, a potem to już stąpanie po podłodze jak baletnica. Chociaż do baletnicy mi daleko... hehe pod każdym względem. 😄
Nie daję się! I się nie poddam! Na szczęście pracuję z ludźmi, którzy wiedzą przez co przeszłam i wydaje mi się, że starają się mnie oszczędzać. Zdjęto ze mnie troszkę obowiązków. Dzięki.
Niemniej jednak praca to praca. Trzeba się starać, często uśmiechać i nie patrzeć na to, że boli. Pomaga mi to.
Któraś z dziewczyn w mailu napisała, że puchną jej  nogi (kostki). Fakt! Wybrałam się kilka dni temu do sklepu, kupiłam buty (pantofelki), zadowolona, szczęśliwa, tez poprawiłam sobie humor...przelatałam w nich cały wieczór. Nie, nie, nie spałam w nich. Rano wstaję ubieram je do szkoły... jest ok, ale w pracy ....coraz gorzej, coraz bardziej mnie uciskały. Dzisiaj ich włożyć nie mogę, bo i bolą stopy i puchną. Poczekam, kiedyś przecież musi przestać boleć i puchnąć.Jedyne co teraz mogę "nadziać" na te moje obolałe nogi to adidasy  😢, no czasami jakieś szmaciane buciki. W domu paraduję boso.
Chyba trzeba przestać narzekać i cieszyć się życiem...😋😊😍 Ach jeszcze jedno. Dziewczyny - port dożylni - kurcze... coś nie tak. Bardzo mi go, tak jakby, wypchnęło i jest tak idealnie widoczny pod skórą (hm... widoczny) wyczuwalny. Nie przeszkadza mi, nie boli, ale denerwuję się tym, że aż tak go uwydatniło. Ni wiem, czy to normalne. Czeka mnie kolejna wizyta, na samą myśl już mi słabo, bo mnie boli przepłukiwanie i cała ta otoczka z tym związana.
Dość narzekania.
Pracuję, chętnie do pracy chodzę. Tylko ostatnimi czasy, to nie mam nawet czasu na spokojnie wypić kawy 😀, cały czas "coś". A w biegu kawa inaczej smakuje.
Ostatnie badania, jak na mnie, dobre, tak stwierdziła pani doktor, a co do polineuropatii...potrzeba czasu.
Przyznać jednak muszę, pocieszyć te z Was, które są gdzieś tam i cierpią, to minie. Pojawią się albo i nie skutki uboczne, lecz wierzcie mi, razem pokonamy najgorszego GADA. Wspierając się jest lżej, rozmawiając o chorobie jesteśmy i gotowe i odważniejsze. Jesteśmy razem!!!


sobota, 8 września 2018

[32] bez











Zbierałam się do napisania tego posta już dłuższy czas...odkąd poszłam do pracy. Odkąd poszłam pełna chęci, energii, zapału...uuu szybko skrzydełka mi opadły. 
Nie, nie...Nie dlatego, że coś tam w pracy nie tak, że zła atmosfera itp. To akurat jest super. Wszystko psuje ból nóg!
Rano "naćpam" się, bo inaczej tego określić nie można, leków i wio do szkoły. Do południa jeszcze jakoś...ale później. Wracam do domu obolała. Pierwsze co robię to BACH na łóżko. Czasami mam wrażenie, że z tego bólu mam podwyższoną temperaturę. Nie pomagają maści, kremy, moczenie stóp w masażerze. Nic nie pomaga. Jedynie co lekko uśmierzy ból to po prostu leżenie. 
Czytałam na różnych forach, że czasami tak po chemii jest, że czasami jest to ból o różnym nasileniu. Jak dotąd nie udało mi się rozszyfrować od czego jego nasilenie zależy. 
Dzisiaj jest sobota, dzień wolny od pracy, a jednak w niczym mi to nie pomogło. Ból jak silny był, tak i jest. Jedyne co pomaga na chwilę, to możliwość położenia się.
Martwi mnie fakt, iż cokolwiek nie zrobię, męczę się bardzo szybko. Nagle opadam z sił. Przeraża mnie ta bezradność, niewiedza. W poniedziałek jadę na badania, mam nadzieję, że ta moja niewiedza się skończy, że pani doktor odpowie na moje pytania, uspokoi, doradzi. Mam nadzieję, że badania będą dobre, że wszystko będzie dobrze.
Mam nadzieję...

środa, 29 sierpnia 2018

[31] Bóle fantomowe i nie tylko















Trzymam się, trzymam, ale... no właśnie zawsze jest to "ale". Zawsze coś powoduje, że wracają niechciane wspomnienia. Nie da się od nich uciec. A uciekam ciągle...
Anna GZ z FB napisała : " Dziewczyny, ja chyba trochę świruję za każdym razem, jak coś tylko mnie boli i teraz znowu. Czy to normalne, że średnio kilka razy w miesiącu coś kłuje mnie tak na wysokości wzgórka łonowego? W miejscu jajników też często coś takiego czuję. Nie mam jajników, węzłów chłonnych okolicznych i macicy. Usg miałam pół roku temu i nie wiem czy nie powinnam się wybrać znowu?" I tu się zastanawiam... cieszyć się  czy nie. Mnie też bolą moje wnętrzności, których nie mam. Psychoza? Strach?

Wieczór, dzisiaj stopy  bolą mnie okropnie, leki jakoś tak słabo uśmierzają ból. Nie mam pojęcia jak jutro się zwlokę z łóżka. Póki co marna to pociecha,  że to kiedyś minie mi ta przypadłość pochemiczna.
Opuchlizna wieczorna pięknie "modeluje" moje kostki, takie sobie bolące baldaski. Jak macie dziewczyny jakieś pomysły, jak uśmierzyć ból napiszcie tu, albo na mail.Przytulę każdy pomysł.
 Mi niekonwencjonalne sposoby już się skończyły...masaże wodne i na sucho, dreptanie po piasku, chodzenie boso, jakieś maści. Masakra!!!
Ale cóż... wstaję, zaciskam zęby i idę. Moje podejście do życia bardzo się zmieniło, przewartościowało. Cieszę się każdym dniem. Co tam brak kasy, co tam gorsze ubranie czy fryzura  -ważne jest tylko to co mam, a mam najbliższych.
Ups poruszyłam temat fryzury. Hehe jestem na głowie jak owieczka. W życiu  nie miałam włosów kręconych, teraz kręcą się na potęgę. Zatem prawdą jest, że włosy po chemioterapii odrastają niekoniecznie i to bardzo często diametralnie inne od tych, które miałyśmy przed chemią. Najgorsze jest to, że ja z tym moim barankiem nic zrobić nie mogę. Liczę na inwencję twórczą mojej pani fryzjerki, może ona coś wykombinuje :)
Moje samopoczucie coraz gorsze, z uwagi na zbliżający się termin wizyty kontrolnej u onkologa - 10 września. Boję się, ale się uśmiecham.Trzymajcie kciuki.

niedziela, 26 sierpnia 2018

[30] Czy coś się zmieniło?









... długo nie pisałam... bo mi się nie chciało?, bo bolały dłonie?, bo się leczyłam? Każdy powód jest dobry :) Fakt faktem, wszystko po trosze... ale wracam do normalności.
Efekt skarpetki i rękawiczki dalej się utrzymuje. Są dni, że śmiało mogę powiedzieć, że boli bardziej aniżeli wcześniej, ale się nie poddaję. Kolejne wizyty u pani neurolog niewiele przyniosły poprawy, co wcale nie znaczy, że za jakiś czas lepiej nie będzie, a nawet ustąpią te objawy. Lekarze mówią... potrzeba czasu, chemioterapia była bardzo agresywna, jest pani bardzo osłabiona... mówią, że są pacjenci, którzy borykają się i trzy lata z tym skutkiem ubocznym leczenia. Och... oby nie, bo kiedyś sobie poobcinam  "końcówki", jak w... się na ten ból, pieczenie, szczypanie, drętwienie. Często, ciągle mam wrażenie, że stopy mam zimne jak lód,a w rzeczywistości ich ciepłota jest ok. Wrażenie jest tak silne i tak denerwujące, że chce mi się czasami płakać, bo wydaje mi się, że zaraz mi poodpadają stopy same z tego "zamarznięcia" i wcale wytłumaczenie w głowie, że to tylko odczucie ... nie pomaga. 
Ciągłe dopisywanie leków, na szczęście zastrzyki się skończyły. Dwie serie Nivalinu... niewiele pomogły. Teraz Liponexin, Lyrica, Nilogrin i Depratal.... może pomogą. Hehe mojej kieszeni na pewno :)
Ogólnie, gdyby nie ten ból stóp i dłoni, czuję się dobrze. Chociaż ostatnio bardzo szybko się męczę... mam nadzieję, że to nie ponowny spadek odporności i hemoglobiny. Okaże się 10 września... badania.
Nowością jest to, że wracam do pracy. Tak, chcę wrócić. A jak będzie? Zobaczymy. Wierzę, że będzie dobrze. Najbardziej obawiam się porannego wstawania, tego silnego bólu...ech. 
Głowa do góry. Jakoś to będzie.
Tak naprawdę, cieszę się każdym dniem, bo licho co wie, co przyniesie przyszłość. 
Wiem, że blog mój czytają dziewczyny po chemioterapii...piszecie na skrzynkę, szukacie wsparcia i otuchy. Nie ma się co oszukiwać - boli, skutki uboczne też dokuczają, czasami przychodzi zwątpienie, ale zobaczcie... to wszystko jest niczym, kiedy można pogadać z mężem, córkami, wnuka wycałować, spotkać się z koleżankami, wrócić do pracy...Wiem, wiem...łatwo mówić, doradzać, pocieszać...Ale kiedyś ja byłam na Waszym miejscu, walczyłam, płakałam, załamywałam się..
Walczcie kochane zawsze, bo mamy dla kogo żyć. I tak naprawdę nie wiem, co przyniesie jutro...
Ale co tam... Dzisiaj jadę do wnusia, który dzięki Bogu już wychodzi z poważnego zapalenia płuc, lezy w szpitalu. Jak patrzę na Niego, jaki jest dzielny ( no kurcze nie płacze), gdy po raz kolejny zmieniają mu wenflon... myślę sobie KOBIETO bierz z niego przykład. Zawsze uśmiechnięty, wesoły, rozbrykany... Co tam moje stopy i ręce, dziwne, ale wtedy ból przechodzi. 
Wiem, że to ustąpi i wierzę, że nowy "kwiatuszek" się nie pojawi.


wtorek, 19 czerwca 2018

[29] bez tytułu









Ech... dalej doskwiera mi efekt skarpetki i rękawiczki...no może nieco mniej, bo ręce już tak mi nie drętwieją. Stopy to jednak walka - rano oo każdy krok. Z bólem wstaję, mam wrażenie, że mam opuchnięte kostki. Może mam, a może to prawda... Fakt! jak patrzę to nie są moje kosteczki 
😣 Ale cóż i te nie moje są mi potrzebne , hehe
Dzisiaj jadę do lekarza do kolejnego lekarza -  neurologa, który (a raczej która) zajmuje się przypadkami właśnie takich dolegliwości po chemioterapii. Mam nadzieję, że wreszcie ktoś mi pomoże, że moje cierpienie się skończy. 
A co poza tym? A dobrze, już i psychika w lepszym stanie, ogólnie czuję się dobrze, ale odwagi na  "szersze" życie jednak jest mi jeszcze brak. Potrzebuję czasu...
Wracają myśli do minionego czasu. W sercu jest wciąż nieopisany smutek i ból, kołaczące się w głowie pytanie: Dlaczego?... Pytanie, na które nie ma i chyba nigdy nie będzie odpowiedzi.
Jedno z czego jestem... może i dumna, to to, że otwarcie rozmawiam o przebytej chorobie. Chętnie nawet rozmową czy smsami pomagam innym, w podobnej sytuacji. Kiedyś moja koleżanka powiedziała: "Aga napisz, jak silna wiara ci pomogła, ludziom to pomaga." Oj, pomaga, pomaga...
Jakoś nie mogę się zebrać, by opisać, jak dalece ,wg. mnie, Pan Bóg, Maryja...mi pomogli. Myślę, że dosyć często wplatałam to w swoich wypowiedziach. W czasie choroby i po chorobie po prostu potrzebowałam, COŚ mnie ciągnęło i do Częstochowy, i do Świętej Lipki, i do Lichenia...i pomimo dolegliwości jechałam. Wiedziałam, że muszę, że KTOŚ tam na mnie czeka...i czekał. Może to tylko zbieg okoliczności, a może nie? W Częstochowie, w tłumie...przecież w Kaplicy Cudownego  Obrazu nikt nie rozmawia, nikt nikogo nie zaczepia, a jednak... Jakoś tak się stało, że rozpoczęła się rozmowa pomiędzy mną, a zupełnie obcą kobietą. Bała się, że ma raka...przyjechała prosić o zdrowie, a ja pojechałam, by podziękować za zdrowie. Msza... a co chwilę spojrzenia, jakieś wypowiadane słowa. Miałam wrażenie, że ona pilnuje się mnie a ja jej. Zresztą sama pani powiedziała, że Pan Bóg chyba mnie postawił na jej drodze, bo już za sobą mam walkę... Może i postawił... Była to jedyna osoba, obca osoba, z którą rozmawiałam tak otwarcie podczas tylu pobytów na Jasnej Górze. Czy mi to pomogło? Nie wiem, tej pani na pewno tak. Dziwne? Chyba nie, bo coś łączy, by sobie pomagać... Mam nadzieję, że rozmowa pokrzepiła  panią, dodała jej otuchy, bo walcząc wierząc można wygrać! 
Nie wiem, kiedy teraz pojadę do Częstochowy, ale na pewno pojadę. Zbyt mocno na mnie działa, by nie odwiedzić czekającej na każdego Matki Częstochowskiej.

sobota, 2 czerwca 2018

[28] Efekt rękawiczki i skarpetki










Hm... co by napisać, by było dobrze, by oddało to co czuję... Kiedyś czytałam o skutkach chemioterapii... Jedne są natychmiastowe, inne "odłożone" w czasie - chyba po to, by ciągle pamiętać??? Ech, nie wiem...
Faktem jest to, iż błąkałam się po lekarzach myśląc, że ból stóp, dłoni, bioder, stawów to choroba reumatyczna. Budziłam i budzę się, o ile uda mi się zasnąć, z bólem chyba całego ciała. Najbardziej bolą stopy i dłonie - ból, mrowienie, pieczenie, sztywność. Czasami chce mi się płakać. Nie robię tego, zaciskam zęby i chyba siłą miłości do najbliższych staję na bolące stopy... Wstanę i poruszam się jak pingwin, z bólem przestępując z nogi na nogę. Nie poddaję się! Idę! O jejku, a jak mi tak zostanie? Bedę pingwinem! 
Osłabienie ciągle daje znać o sobie, bywa, że zapach... ten najbardziej dokuczający mi w czasie chemioterapii gdzieś zaleci. Śmierdzi mi to okropnie. A przecież to zapach kiedyś przyjemny, zapach świeżości, lubiłam go. Dzisiaj mimo trzech miesięcy odkąd skończyłam chemioterapię przeszkadza mi! 
Wracam do bolących stóp i dłoni. Nie poddaję się, staram się chodzić jak najwięcej, z czasem ból się zmniejsza...byle nie siadać na zbyt długo, bo znowu silny ból powraca.
Wczoraj miałam wizytę u onkologa... niedawno tomograf. Tomograf - jest ok!!! Panie Boże dziękuję! Badania... jak na moje przejścia wyniki badań nie są złe. Gdyby nie ból... Okazało się, że chemioterapia najprawdopodobniej (mam to potwierdzić u neurologa)uszkodziła mi nerwy i stąd ten silny ból. Leczenie? Da się to wyleczyć, ale potrzeba czasu, no i badań specjalistycznych i leków, podobno też rehabilitacji. Mam nadzieję, że dam radę pod każdym względem pokonać ból, tak jak pokonałam raka. Było ciężko...teraz też nie jest łatwo z tymi skarpetkami i rękawiczkami... Pani onkolog jest dobrej myśli, tylko potrzebuję specjalistycznego, pod tym kątem, leczenia.
Ale jak to u nas... na NFZ trzeba czekać, prywatnie już... Zdecydowałam się na prywatnie, bo bardzo boli...Tak sobie myślę, że tak naprawdę pieniądz nie ma znaczenia, kiedy się potrzebuje natychmiast pomocy...zawsze się znajdzie. Cieszę się, że moje dzieci nie są zbyt roszczeniowe i rozumieją sytuację...Obie i A. i N. się starają, pomagają... może nie chcą mieć matki-pingwina :) 
Teraz, gdy siedzę i piszę palą mnie stopy, palce mam jakieś takie nie moje... kiedy to minie? Przeszkadza mi to! Myślę sobie jednak... ból stóp i dłoni jest... pieszczotą w porównaniu do tego co działo się w czasie, kiedy przyjmowałam chemię.

wtorek, 24 kwietnia 2018

[27] Nowe "kwiatuszki" po chemioterapii







Ostatnia chemioterapia...28 lutego... Jak to było dawno, a jednocześnie... ech wracają wspomnienia. Na szczęście to tylko wspomnienia!!!
24 kwietnia... czuję się, jakby to określić, może być - nie jest źle. Cieszę się każdym dniem, dniem, których przecież mogło nie być. Jadę tu, jadę tam... odpoczywam.
Ale nie, nie, nie jest tak do końca kolorowo. Bardzo bolą mnie stawy, kości, mięśnie, ale jednak to pikuś w porównaniu z tym co... było. 
Od Wielkanocy ból "wszystkiego" przy wstawaniu z nocy, czy z dłuższego siedzenia... ruszam się jak pingwin, bo bolą stopy, kolana, biodra... Jak maszyna potrzebuję rozruchu. Potem to już "jakoś" leci, "jakoś" , bo tak całkiem ból nie ustępuje. A do tego mrowienie w kończynach, powrócił sprzed lat ból barku (kiedyś miałam poważne z nim problemy). Ogólnie jestem lekko opuchnięta, podobno pamiątka po sterydach, ma to minąć.
Wczoraj byłam u mojej pani onkolog L (tak naprawdę mam ich trzy pani L., pani C., pani P.). Oczywiście prywatnie, bo dostanie się na NFZ graniczy z cudem, a ja chyba limit cudów w chorobie już wykorzystałam. Pani doktor zbadała, przejrzała badania i rzekła krótko... "brak hormonów i chemia, której się pani nabrała, potrzeba czasu". Potrzeba czasu! Ja to wiem, ale ten ból, mrowienie, drętwienie... Dostałam leki, no i zobaczymy... "hemoglobina nieco słaba..."
Mówi się, czas goi rany... To chyba nie do końca prawda. Wczoraj też byłam na oddziale chemioterapii, by przepłukać port (dojście dożylnie)... Boże...Ten widok (ludzie przypięci do maszyn i kroplówek) i ten zapach...z trudem powstrzymywałam się, by nie płakać, ale za to teraz łzy płyną mi po policzku. Powinnam się cieszyć, zapomnieć... tego drugiego nie umiem.  Wiem Pan Bóg darował mi drugie życie, obszedł się ze mną łagodnie.. razem ze mną pognał tego gada!!! Ale są inni, obcy chorzy - czemu mnie to boli? Ściska w gardle. Robi mi się niedobrze. 
Dodałam do swoich skutków ubocznych ból stawów, kości, mięśni, mrowienie kończyn... 
Bardzo popsuł mi się wzrok. Trochę za pewne to i latka, ale i chemioterapia i operacje, a dokładniej znieczulenia dodały swoje...Wzrok leci ... potrzebuję chyba nowych okularów. Teraz mam oprawki różowe i chyba takie zostaną, bo przez różowe okulary świat jest piękniejszy.
Dzisiaj mam ambitny plan, by zatrzeć ślady dnia wczorajszego...wylegiwać się na słonku, spacerować, coś tam zrobić w domu... czyli standard. 
Wstałam jak pingwinek...boli, ale wiem, że jeszcze mam tyle do zrobienia, tyle planów, tyle miejsc do odwiedzenia...

czwartek, 22 lutego 2018

[26] Podnoszę się, wracam do życia, coraz częściej uśmiecham, a jednak ...









Nie jest łatwo po tak ciężkiej chorobie, agresywnej chemioterapii wrócić do normalności... Gdzieś tam po drodze, w czasie walki z pasażerem na gapę, w czasie bólu i cierpienia, chwil zwątpienia, pojawiania się skutków ubocznych leczenia... człowiek szybko wycofuje się z życia, nie szuka kontaktu ze znajomymi, z przyjaciółmi. Zamyka się w sobie. Straszne to, a jednocześnie prawdziwe. Może nawet czuje się inny, gorszy... momentami. Okropnie to brzmi.
Nie wiem, ile czasu mi będzie potrzeba, by wrócić... Nie jest to proste! Chociaż się staram, jest mi ciężko. Nie chce mi się absolutnie nic (chociaż w miarę możliwości sprzątam, piorę, gotuję, nawet zaczęłam piec chleb). Wychodzenie z domu...to największa bolączka... Przyjmowanie znajomych... ech szkoda gadać. Jedynie co sprawia mi ogromną radość to odbieranie wnusia ze żłobka i ten widok jak biegnie do mnie uśmiechnięty...
Fizycznie ... nie jest  źle. Co prawda nie latam powyżej lamperii, ale jakoś to leci do przodu. Jestem słaba, lecz czymże jest to osłabienie przy ogromnej chęci powrotu do wcześniejszego stylu życia...
Mobilizują mnie najbliżsi... zrób to, zrób tamto, chodź tu, chodź tam...  Czasami się udaje... czasami robię coś na siłę, wbrew sobie... powiedziałabym, że to jest to moje staranie się, kolejna walka - tym razem z samą sobą...
Nie jest łatwo po tak ciężkiej chorobie, agresywnej chemioterapii wrócić do normalności...

To takie moje...przemyślenia i bolączki.

A poza tym... na potęgę jem cebule i nie wiem dlaczego, nigdy za nią nie przepadałam, a teraz 4-5 cebul dziennie. Niedługo będzie mnie na odległość czuć. Pewnie czegoś mi brak, a raczej mojemu organizmowi. Dalej do jedzenia przemycam, to co rzekomo, a może naprawdę, ma właściwości przeciwnowotworowe. Nie zaszkodzi, a może tak na przyszłość mnie i moich najbliższych to zabezpieczy.

[25] Moja krew i szpik się zbuntowały







...nie było lepiej, a jeśli już to chwilowo.  Hemoglobina podskoczyła do 8 jednostek... malutko. Okazało się , że płytek krwi i leukocytów mam tyle o ile, by żyć. Szpik nie za bardzo chciał pracować, tak go zbombardowała chemioterapia.  Pojawiło się załamanie, łzy i wewnętrzny ból... co będzie jak się nie poprawi? Co będzie jak leczenie nie zadziała? Przepłakane noce, coraz częstsze chwile zwątpienia... Starałam się przy najbliższych tego nie okazywać. I tak wystarczająco mocno przeżywają moją chorobę. Stałam się dla nich "pępkiem świata".
 Zastrzyki, antybiotyk, jakieś inne miksturki, a krew jak "stała w miejscu tak stała". Podano mi płytki krwi, coś drgnęło. Ale przyznać muszę, że lekarki latały koło mnie jakbym była przynajmniej jakimś ministrem, chyba miały niezłego pietra, bały się o te moje wyniki, gdyż były kiepściutkie - Hypokaliemia i odwodnienie. Właściwie mogę powiedzieć, że żadnego wskaźnika krwi nie miałam w normie. Albo czegoś było dużooooo za dużo, albo dużoooo za mało, ale walczyłam, ups. walczyłyśmy... ja i lekarze. A to leki ( w życiu tylu leków i kroplówek w ciągu jednego dnia nie dostawałam), a to przywożone mi odpowiednie jedzenie. Po pięciu dniach... coś drgnęło. Rano, jeszcze przed wizytą, przyszła pani doktor  od ucha do ucha uśmiechnięta z wiadomością, że "ruszyło". Z tych nerwów rozpłakałam się i ku mojemu zdziwieniu owa pani doktor... przytuliła mnie. Czyli i lekarze maja ludzkie odruchy względem pacjentów!!! Nie były te wyniki na tyle rewelacyjne, by powiedzieć : JEST DOBRZE, WRÓCIŁO DO NORMY, ALE.... Pani doktor zaproponowała podanie jeszcze jednej jednostki krwi... Ja miałam inną propozycję, bo szpitala już miałam szczerze dość... zapachu, widoku zielonych torebek przykrywających kroplówki z chemią, dźwięku aparatów dozujących chemię... wreszcie widoku smutku i cierpienia. Chociaż muszę przyznać, że ludzie chorzy to wielcy BOHATEROWIE!!! Potrafią żartować, uśmiechać się, snuć plany, a przede wszystkim wspierać jeden drugiego, walczyć z przeciwnościami...
Wspomniałam o mojej "innej propozycji"... wychodzę do domu i odpowiednim odżywianiem "poprawię" wyniki... Pani doktor się zgodziła, ale postawiła warunek "za dwa trzy szczegółowe badania". Przystałam na to. Zaopatrzona w leki, już nie tak słaba, wróciłam do domu. A tu... ech lekko nie było. Dalej snułam się po domu.  Bardzo się męczyłam, każda czynność to nie lada wyzwanie, ale starałam się bardzo. Odpowiednia dieta (wątróbka, sok z buraka - brat mnie zaopatrywał, dzięki!!!, marchwi, jabłek, nektar z porzeczki, kiszona kapusta, specyfik z pokrzywy z czystkiem - siostra mi kupiła, dzięki!!!, natka pietruszki) i wiara... No i udało się cała morfologia wracała do normy, no nie takiej super, ale coś się w tych moich żyłach i szpiku działo dobrego. 
Pojechałam na oddział, we wskazanym terminie, pokazałam wyniki prowadzącej mnie pani doktor, która stwierdziła, że jesteśmy już na prostej drodze. Przytuliła mnie... takie było zakończenie leczenia w szpitalu... Dziękuję.
Teraz czekają mnie kontrole w poradni onkologicznej. Pierwsza wizyta 26 lutego.

sobota, 3 lutego 2018

(24) Po trzecim kursie waliło się wszystko, ale walczyłam






Trzeci kurs pokazał mi kolejne swoje oblicze, jakże okropne.... Nie,nie nie skarżę się, ale mógł mi nieco odpuścić. Po pięciu dniach pobytu w szpitalu wróciłam do domu i... Od niedzieli do środy nie rozstawałam się z widereczkiem, już się nawet z nim zaprzyjaźniać zaczęłam hehe ( łatwo mi mówić jak to już przeszłość). Oczywiście by się nie odwodnić, a i tak się odwodniłam, podłączane miałam kroplówki. Sił jednak nie było, ogólne osłabienie męczyło, odnosiłam wrażenie, że boli mnie wszystko nawet włosy, których już nie miałam.
Dotrwałam do środy. W środę wyjazd na jeden dzień do szpitala, na dolewkę z bleomycyny. Resztkami sił doczłapałam na odział. Pobieranie krwi i pielęgniarki od razu mnie na leżankę i pod kroplówkę. Czekanie na wyniki. Hm... Te okazały się być słabe, po prostu się rozjechały i pani doktor zaproponowała zakończenie terapii ( w sumie zostały mi tylko dwie dolewki), ale sama decyzji podjąć nie może, musi zadecydować konsylium, kazała mi przyjechac w czwartek. No to przyjechałam w czwartek i wiadomość : pani A. kończymy terapię... Jakże piękna była to informacja. Że szczęścia rozpłakałam się! Jak małe dziecko się cieszyłam. 
...cios, zresztą kolejny już, przyszedł z drugiej strony. To jednak nie koniec mojej walki. Bardzo spadła mi hemoglobina...7.7.  Pani doktor, cały dzień nieobecna, przyszła po południu, ja w tym czasie się nawadniałam, z informacją... "Ma pani poniżej granicy hemoglobinę, proszę jutro z rana przyjechać, powtórzymy badania. Jeżeli  zacznie rosnąć to ok, jeżeli nie musimy pani podać krew". Opadły mi skrzydelka.
Cóż miałam robić? Pojawiłam się w piątek w szpitalu i od początku... Badania, nawadnianie... Hemoglobina spadła... 7.2. Zostałam w szpitalu. Dodatkowo zmagałam się z zapaleniem jamy ustnej i przełyku...ech...
Dostałam dwie jednostki krwi, zrobiło się lepiej...
Piszę ze szpitalnego łóżka...JEST LEPIEJ. Pierwszy dzień po tylu dniach męki, osłabienia ( bywało, że słabłam) mogę powiedzieć, że czuję się jako tako. Oby tak dalej.

piątek, 26 stycznia 2018

(23) Drugi kurs chemioterapii... sponiewierał mnie porządnie




Hm... na początku bloga, czy gdzieś tam w środku napisałam, że będę codziennie opisywać moją walkę z pasażerem na gapę... och jakże byłam naiwna, że dam radę... niestety nie dałam. Było naprawdę ciężko, a jak ciężko to wie rodzina.
Po pięciu dniach w szpitalu i codziennym podawaniu chemii wróciłam do domu. Początkowo nawet nie było źle. Początkowo = 2-3 godziny, ale po tym czasie się zaczęło. Przyszly wymioty, bezsilność, rwany sen, ale wspólnie daliśmy radę- ja i moi ukochani najbliżsi.
Następne dwa dni okazały się beznadziejne...zarzio czyli zastrzyki na pobudzenie szpiku. Koszmar! Ból kości i mięśni, ból głowy. Oczywiście odwodnienie też swoje robiło, jednak kroplówki przyjmowane w domu nieco mnie wzmacniały.
Kolejne środy to dolewki bleomycyny. Każda dolewka mnie osłabiała. 
Skutki uboczne? Ech o ciśnieniu, osłabieniu, wymiotach i tych, o których wcześniej pisałam nie będę wspominała... pojawił się nowy, jakże dokuczliwy. Spadająca odporność i wyjałowienie organizmu zrobiło swoje, a mianowicie angina i owrzodzenie jamy ustnej i przełyku. KOSZMAR. Nic zjeść, nic wypić, a jeśli już to każdy łyk... ból i wrażenie jakby swiatlo przełyku mi się bardzo zwęzilo.  No i cóż? Zastrzyki, płukanie czym się dało i o czym się dowiedziałam, a więc roztwór sody, fuminal, ziółka... Bardzo wolno przechodziło, ale przeszło.
Na kolejny i mam nadzieję, ostatni kurs, przyjechałam w hm...średniej formie. A jak będzie...
Nadmienię jeszcze, że po badania przed podaniem drugiego wlewu wyniki były dla mnie, Boże kochany, złe. I przyszło załamanie... Nie wiadomo skąd bardzo wzrosły markery...
Pani doktor uspokajała, ze tak w czasie przyjmowania chemii może się zdarzyć. Miałam nadzieję, że to jednorazowy wyskok, ale gdzieś z tyłu głowy pozostawała niepewność, strach, przerażenie.
Och, następne badania, przed 3 kursem.... poprawiło się. Pani doktor wyszła do mnie z gabinetu z tak wielkim uśmiechem, że chyba uśmiech miała dookoła głowy... Dzięki Ci Boże.
Rozpoczęłam 3 kursem chemioterapii... Trzymajcie kciuki, by był lepszy od drugiego.

środa, 3 stycznia 2018

(22) Przyszło... załamanie










3 stycznia...na samą myśl nie lubię tego dnia.... Rozpoczynam drugi kurs chemioterapii...Do szpitala przyjechałam z rana. Szybko przyjęłam się na odział... Ale co przeżyłam to moje...Pani pielęgniarka pięknie założyła wkucie w port, pięknie pobrała krew na badania...te były dobre hehe potas był za wysoki. I na ty skończyło się moje zadowolenie z portu... Coś nie działało, zatem zmiana skucia.... Też nie działało!!! Załamałam się, płacz, nerwy.... Zdecydowałam... Odpuszczam sobie tą cholerną chemię. Telefon do męża...przyjeżdżaj po mnie. Zawalił mi się świat - port nie działa, obolałe zapaleniem żyły. Brakło słów, brakło lez, a i głos zaczął odmawiać posłuszeństwa...Jednak pani doktor i druga pielęgniarka nie dawały za wygraną...walczyły o mnie... Jest pani młoda!!! Da pani radę!!! Spróbujmy raz jeszcze założyć wkucie... Poddałam się. Ok. Zakładamy i.... Udało się. Boże... dziękuję... Pielęgniarka powiedziała...Matka Boska jest za tym, by przyjęła pani chemię...
Podano mi  chemię, długo nie czekałam na efekty... Mulenie i wymioty.... Dobrze,zdobyła siostra i mąż...pomogli mi... Obkwiecilam i salę i korzytarz i..... Ulżyło.
Już mam podamy cały dniowy bep. Na razie jest ok. Mam nadzieję, że opieka Matki Bożej działa i zadziałają środki osłonowe.
Ech, jutro kolejna seria...

(21) ...2017/2018







Sylwester i Nowy Rok... rodzinnie.
Ja? W skali 1-10... 3. Samopoczucie okropne. Chemia nie odpuszczała- trzymała mnie w swoich szponach, chociaż rodzina starała się dbać o mój nastrój, zagadywała ...
Wszystkiego najlepszego tym, którzy czytają i tym, którzy nie czytają... ale przede wszystkim zdrowia!!!