niedziela, 25 listopada 2018

[36] ...






Chciałoby się powiedzieć, że współczesna medycyna czyni cuda. Może... Mnie to "może" ani trochę nie przekonuje. Przekonuje mnie jedynie zdanie lekarzy, że "zrobimy, co w naszej mocy". No właśnie "w naszej mocy". Przekonuje mnie to, że ta moc, te cuda ... nie są dziełem przypadku. Tak, są po części dziełem doświadczenia, wiedzy, umiejętności i chęci świata medycyny. Ale tylko po części. Jestem przekonana, że i tak w tej maleńkiej części. Skąd takie przekonanie i tak surowy osąd świata lekarskiego? Z życia, z moich doświadczeń, przemyśleń, doznań...
Skłamałabym, gdybym powiedziała, że nie dziękowałam, nie chwaliłam, nie dziękuję i nie chwalę lekarzy. Robię to i robić będę. Ale ta moja wdzięczność i zaufanie do nich ma podłoże... No właśnie,  o tym chcę napisać. Chcę napisać, prosiło o to wiele osób, o moim o odczuciu, o przekonaniu, że jest "Ktoś", kto nade mną czuwał. Pokusiłabym się o stwierdzenie, że dawał znaki, jest "coś", co dodawało mi siły, dawało wiarę i nadzieję, że będzie dobrze. O tym "Kimś" i o tym "czymś" chcę napisać. Na grupie FB "Syrenki" tyle Was szuka pociechy, wsparcia, otuchy, dobrego słowa, nadziei. Szukacie, ja też szukałam... Dostałam i chcę  Wam o tym, teraz napisać. Nie wiem, co tak naprawdę mną teraz kieruje, czy chęć wygadania się, czy pokazania, że trzeba wierzyć? Nie wiem. Wiem, natomiast, że chcę i muszę to zrobić. Może niektórym wyda się to, co napiszę dziwne, nieprawdopodobne, a jednak...
Nie należałam do osób gorliwie wypełniających nauki Kościoła, owszem wierzyłam w Boga, ale było to na takiej zasadzie: "Panie Boże, wiem, że jesteś, ale jakoś tak ... tylko czasami nam po drodze."
Jakże to wszystko się zmieniło w chwili, kiedy...
Wszystko działo się w ciągu półgodziny… Wyszłam z gabinetu USG z opisem w ręku i jak to kobitka zajrzałam. Podejrzenie o nowotwór złośliwy jajnika. Zrobiło mi się gorąco, ścisnęło mnie w gardle…Boże A…N…A…T… Boże…Boże.. I w tym momencie uważam, "Ktoś" stanął koło mnie.  Dotarło do mnie, że jest źle, ale dziwnie spokojna wracałam do domu, zadzwoniłam do siostry, koleżanki... Nie było rozpaczy... Może to szok, a może On!
Od początku nie ukrywałam choroby, stąd tyle osób  pojawiło się z troską, radami, wsparciem. Jedna z nich "zaprosiła mnie", dosłownie zaprosiła mnie do Kościoła na jakąś tam  "inną" mszę, jak się potem okazało mszę o uzdrowienie ciała i duszy. Poszłam. Msza jak msza, do czasu... Nie mogłam się skupić, myślałam tylko o tym co mnie czeka, co to będzie... Do czasu, kiedy zaczęło się...owo "inne" nabożeństwo. Modlitwy, śpiewy wydały mi się faktycznie czymś, w czym jeszcze nigdy w Kościele nie uczestniczyłam! Porwało mnie to! W brzuchu paliło! Dziwnie! Poty zimne na przemian z uderzeniem gorąca. Trwało chwilę! Przeszło. ...po mszy poszłam poprosić o indywidualne błogosławieństwo..., a przecież unikałam jeśli mogłam księży, nie wybiegałam przed szereg...Kiedy proboszcz i ksiądz prowadzący mszę o uzdrowienie wypowiadali nade mną jakieś niezrozumiałe dla mnie słowa... nie czułam już nic, ani gorąca, ani zimna... tylko po policzkach popłynęły mi łzy. Tak mnie to poruszyło.
Przeddzień operacji...
Przyszedł i profesor, uśmiechnięty – „będzie dobrze” – powiedział, a przecież wiedział co we mnie siedzi.  Czy mnie to uspokoiło? Nie wiem, może… Przyszła pani anestezjolog, chyba Bóg mi Ją zesłał. Tak ciepłej, uczuciowej i pełnej zrozumienia i empatii…Uspokoiło mnie to nieco. Noc...Boże kochany chyba nigdy w życiu tak gorliwie, tak szczerze nie modliłam się... Nie wiem, skąd dowiedziałam się o Świętej Ricie, ale to Jej i Matce Bożej powierzyłam się. Dziwnie uleciał cały strach. Usnęłam spokojnie.
Operacja udana pod względem zamierzeń, było trochę problemów innej natury.  W czasie operacji obudziła się moja świadomość, ale jakże inna. Pojawiły się trudności z zaintubowaniem. Przestałam oddychać. Nie powiem, ze wyszłam z ciała, że widziałam jakieś postaci, ale byłam świadoma tego, że nie oddycham i co ciekawe -obojętne mi to było! Obojętne mi było umrę czy przeżyję!!! Nie bałam się! (Sama potem się temu dziwiłam, zważywszy  na to, że akurat w tej kwestii jestem panikara, boję się nieboszczyków.) Słyszałam  rozmowy lekarzy, podniesione głosy, że nie można zaintubować. Czułam zdenerwowanie Pani anestezjolog. Chciałam się poruszyć, by dać znać, że nie śpię, ale nie mogłam. Najnormalniej w świecie moje ciało mnie nie chciało słuchać. Za to widziałam, nie wiem jak, jak lekarz – inny anestezjolog, obcy – próbuje mi do ust coś włożyć. Uff... udało się. Potem dowiedziałam się od Pani anestezjolog, że jej kolega zobaczył w gardle prześwit malutki i udało się. Zdziwiła się, że nie wiedząc o tym, wiedziałam...I tu muszę podziękować Bogu za to, że równocześnie z moją operacją odbywała się obok inna operacja i był tam inny anestezjolog.  Oddział malutki to i wielu anestezjologów jednocześnie nie potrzeba. Na moje szczęście, obok trwała inna operacja, a to nie należało do częstych praktyk na tym oddziale. I jak tu nie wierzyć w "Palec Boży" ?
Tak miało być, wierzę całym sercem, że miałam opiekunów... Matkę Boską i Świętą Ritę.
Jak nie wierzyć w moc wiary, gdy niecały miesiąc po operacji, dwa dni przed kolejną, obolała i fizycznie i psychicznie pojechałam do Częstochowy. By podziękować za pierwszą operację i błagać o powodzenie drugiej... Wewnętrznie czułam, że muszę. Boże kochany, o niczym innym nie myślałam! Wiedziałam, że muszę, tak samo jak wiedziałam, że muszę, bo coś mnie ciągnie...codziennie chodzić do Kościoła na różaniec. Skulona, z bólem brzucha szłam... troszkę siedziałam, troszkę poklęczałam, ale wychodziłam pełna wiary, nadziei... Jakaś taka inna... Ja kiedyś stroniąca od Kościoła! Ja, która pojawiałam się w Kościele od święta! W Częstochowie nie bolało nic, nie byłam skulona. Co prawda pierwszy raz do Kaplicy Cudownego Obrazu szłam wolniutko, lekko skulona, o tyle później sama poszłam raz jeszcze! Przestałam w tłumie, w ciasnocie...3 godziny.  Robiło mi się słabo, ale ... Znikąd pojawiła się przy mnie pani, obca kobieta, zaczęła rozmowę...o raku, o chorobie nowotworowej. Przecież TAM się nie jedzie na rozmowy! Rozmawiałyśmy o raku siedząc przed Obrazem w bocznej nawie i to ja ją pocieszałam, wiedząc, że mam w sobie złośliwca. Pamiętam, że powiedziałam wtedy, że Matka Częstochowska pomaga i nam pomoże. Chwila moment po rozmowie...i już Pani nie widziałam. Poszła...w czasie nabożeństwa, poszła sobie. Wróciłam późno do hotelu, spać nie mogłam..., ale byłam szczęśliwa, że jestem w Częstochowie.
Przed przyjazdem na Jasną Górę, po pierwszej operacji, bardzo dokuczały mi jelita. Od jednego do drugiego lekarza, takie a to takie leki...masakra, nic nie pomagało. Czasami ból był tak silny, że brakowało mi tchu tchu. I tu tez uważam, pomogły siły wyższe. Dostałam Nowennę do Matki Boskiej Gidelskiej i cudowne winko. Może się ktoś uśmiechnie, pomyśli wariatka, ale po 3-4 dniach odmawiania nowenny...bóle ustawały. Wiem, brzmi dziwnie, niewiarygodnie, ale to prawda!!! Może to wino, może modlitwa, może leki..., chociaż w leki to ja nie wierzę. Czasami ma się chyba... intuicję, że wiemy, przeczuwamy, czy nawet czegoś jesteśmy pewni. Jestem pewna, że pomogła Matka Boska Gidelska.
Tak sobie myślę...Częstochowska, Pocieszenia, Gidelska.. to ta sama Matka.
Druga operacja, po zamknięciu krwotok, otwieranie... zamykanie.... Byłam znieczulona już tym razem w kręgosłup, wszystkiego na półjawie byłam świadoma...nie bałam się!  Żyłam!!!
Kolejny raz opiekę Boską, a i własnych rodziców, czułam, kiedy musiałam podjąć decyzję o chemioterapii. Ilu było doradców, tyleż zdań. Smsy i Messenger rozgrzane do czerwoności toczyły boje za i przeciw. Nie łatwo było podjąć decyzję zważywszy na to, iż miała to być chemioterapia zapobiegawcza. Niby zdrowa byłam , ale ... Wtedy właśnie nauczyłam się rozmawiać z Bogiem, Matką Boską i swoimi, nieżyjącymi, rodzicami. To właśnie Ich pytałam...retorycznie, co mam robić??? Jak się niedługo okazało, te moje rozmowy, te moje błagania o pomoc, zadawane pytania... dały mi odpowiedź! Przynajmniej ja to tak odbieram.
Siostra przywoziła mi coraz to nowsze informacje o znanych jej osobach walczących z rakiem, sama dużo poszukiwałam. W wielu tych „faktach” pojawiło się nazwisko doktor L…, że fachowiec, świetnie dobiera chemię. Jakże się zmartwiłam, kiedy  w necie wyczytałam, że owa Pani L. pracuje w innym szpitalu, aniżeli ja się leczę. Ech, szkoda. Niemniej jednak postanowiłam skonsultować swój przypadek z panią doktor. I teraz uwaga , ważne daty! Udało mi się zapisać na prywatną wizytę do pani doktor L. na poniedziałek 4 grudnia (zapisywałam się chyba 27 listopada).
Na czwartek 30 listopada umówiona byłam z lekarzem z oddziału Ginekologii operacyjnej (ten, który mnie  prowadził przy operacjach) na telefon i wtedy miałam dostać informację na temat lekarza, który będzie prowadził moją chemioterapię. Okazało się, że mam się zgłosić do Pani L. - 13 grudnia. Tak, Tak, tej samej, którą wyguglowałam w innym szpitalu, tej którą polecało mi kilka osób, tej samej do której byłam zapisana na wizytę prywatną na 4 grudnia. Czy to był znak od Najwyższego? Znak, by podjąć leczenie? Czy to tylko zbieg okoliczności? Chcę wierzyć, że to odpowiedź od Pana Boga, bo właściwie wiele rzeczy się wydarzyło, które mogę przypisać tylko Jemu. Wszak powiedział "Proście, a będzie wam dane...", więc wyprosiłam pomoc.
Trudno nie wspomnieć o Nowennie Pompejańskiej, dla tej modlitwy zrobiłam ile się dało. Wtedy, kiedy resztkami sił odmawiałam kolejne dziesiątki Różańca, kiedy końcówka Nowenny była dla mnie wielkim wyzwaniem. Wtedy, kiedy przy łóżku mym siedziała moja siostra i ze mną się modliła. Byłam słaba, bardzo słaba, wymęczona, nie miałam na nic siły, co chwilę "odpływałam", ale "coś" mnie wybudzało, "Ktoś" popychał do modlitwy. Udało się i jakże potem, kiedy doszłam jako tako do siebie, byłam szczęśliwa, że dotarłam do końca Nowenny Pompejańskiej.To właśnie  ta Nowenna, ukończona rok temu przed Bożym Narodzeniem, dała mi siłę i wiarę. Skoro tak bardzo osłabiona, pokonałam własne słabości i ból, ukończyłam odmawianie Nowenny, to ta Nowenna da mi siłę, by wygrać z rakiem.
Zresztą wszystkie zdarzenia, które stanęły mi na drodze w ostatnim roku, dały mi siłę i wiarę, że jest Ktoś tam w niebie, komu bardzo na nas zależy i nie pozwoli nam zrobić krzywdy, chociaż fakt! czasami cierpimy, ale to cierpienie czemuś służy.
Ja dostałam kopniaka 😃 , by wrócić... Wróciłam. Myślę, że z każdym badaniem i mam taka nadzieję, będę mogła napisać - JESTEM!!! WRÓCIŁAM NA STAŁE!!!
Dziękuję Ci, Boże!

Wiem, Pan Bóg darował mi drugie życie, obszedł się ze mną łagodnie... razem ze mną pognał tego gada!!! Ale są inni, obcy chorzy - czemu mnie to boli? Ściska w gardle. Robi mi się niedobrze. Czemu chce mi się płakać?