czwartek, 22 lutego 2018

[26] Podnoszę się, wracam do życia, coraz częściej uśmiecham, a jednak ...









Nie jest łatwo po tak ciężkiej chorobie, agresywnej chemioterapii wrócić do normalności... Gdzieś tam po drodze, w czasie walki z pasażerem na gapę, w czasie bólu i cierpienia, chwil zwątpienia, pojawiania się skutków ubocznych leczenia... człowiek szybko wycofuje się z życia, nie szuka kontaktu ze znajomymi, z przyjaciółmi. Zamyka się w sobie. Straszne to, a jednocześnie prawdziwe. Może nawet czuje się inny, gorszy... momentami. Okropnie to brzmi.
Nie wiem, ile czasu mi będzie potrzeba, by wrócić... Nie jest to proste! Chociaż się staram, jest mi ciężko. Nie chce mi się absolutnie nic (chociaż w miarę możliwości sprzątam, piorę, gotuję, nawet zaczęłam piec chleb). Wychodzenie z domu...to największa bolączka... Przyjmowanie znajomych... ech szkoda gadać. Jedynie co sprawia mi ogromną radość to odbieranie wnusia ze żłobka i ten widok jak biegnie do mnie uśmiechnięty...
Fizycznie ... nie jest  źle. Co prawda nie latam powyżej lamperii, ale jakoś to leci do przodu. Jestem słaba, lecz czymże jest to osłabienie przy ogromnej chęci powrotu do wcześniejszego stylu życia...
Mobilizują mnie najbliżsi... zrób to, zrób tamto, chodź tu, chodź tam...  Czasami się udaje... czasami robię coś na siłę, wbrew sobie... powiedziałabym, że to jest to moje staranie się, kolejna walka - tym razem z samą sobą...
Nie jest łatwo po tak ciężkiej chorobie, agresywnej chemioterapii wrócić do normalności...

To takie moje...przemyślenia i bolączki.

A poza tym... na potęgę jem cebule i nie wiem dlaczego, nigdy za nią nie przepadałam, a teraz 4-5 cebul dziennie. Niedługo będzie mnie na odległość czuć. Pewnie czegoś mi brak, a raczej mojemu organizmowi. Dalej do jedzenia przemycam, to co rzekomo, a może naprawdę, ma właściwości przeciwnowotworowe. Nie zaszkodzi, a może tak na przyszłość mnie i moich najbliższych to zabezpieczy.

[25] Moja krew i szpik się zbuntowały







...nie było lepiej, a jeśli już to chwilowo.  Hemoglobina podskoczyła do 8 jednostek... malutko. Okazało się , że płytek krwi i leukocytów mam tyle o ile, by żyć. Szpik nie za bardzo chciał pracować, tak go zbombardowała chemioterapia.  Pojawiło się załamanie, łzy i wewnętrzny ból... co będzie jak się nie poprawi? Co będzie jak leczenie nie zadziała? Przepłakane noce, coraz częstsze chwile zwątpienia... Starałam się przy najbliższych tego nie okazywać. I tak wystarczająco mocno przeżywają moją chorobę. Stałam się dla nich "pępkiem świata".
 Zastrzyki, antybiotyk, jakieś inne miksturki, a krew jak "stała w miejscu tak stała". Podano mi płytki krwi, coś drgnęło. Ale przyznać muszę, że lekarki latały koło mnie jakbym była przynajmniej jakimś ministrem, chyba miały niezłego pietra, bały się o te moje wyniki, gdyż były kiepściutkie - Hypokaliemia i odwodnienie. Właściwie mogę powiedzieć, że żadnego wskaźnika krwi nie miałam w normie. Albo czegoś było dużooooo za dużo, albo dużoooo za mało, ale walczyłam, ups. walczyłyśmy... ja i lekarze. A to leki ( w życiu tylu leków i kroplówek w ciągu jednego dnia nie dostawałam), a to przywożone mi odpowiednie jedzenie. Po pięciu dniach... coś drgnęło. Rano, jeszcze przed wizytą, przyszła pani doktor  od ucha do ucha uśmiechnięta z wiadomością, że "ruszyło". Z tych nerwów rozpłakałam się i ku mojemu zdziwieniu owa pani doktor... przytuliła mnie. Czyli i lekarze maja ludzkie odruchy względem pacjentów!!! Nie były te wyniki na tyle rewelacyjne, by powiedzieć : JEST DOBRZE, WRÓCIŁO DO NORMY, ALE.... Pani doktor zaproponowała podanie jeszcze jednej jednostki krwi... Ja miałam inną propozycję, bo szpitala już miałam szczerze dość... zapachu, widoku zielonych torebek przykrywających kroplówki z chemią, dźwięku aparatów dozujących chemię... wreszcie widoku smutku i cierpienia. Chociaż muszę przyznać, że ludzie chorzy to wielcy BOHATEROWIE!!! Potrafią żartować, uśmiechać się, snuć plany, a przede wszystkim wspierać jeden drugiego, walczyć z przeciwnościami...
Wspomniałam o mojej "innej propozycji"... wychodzę do domu i odpowiednim odżywianiem "poprawię" wyniki... Pani doktor się zgodziła, ale postawiła warunek "za dwa trzy szczegółowe badania". Przystałam na to. Zaopatrzona w leki, już nie tak słaba, wróciłam do domu. A tu... ech lekko nie było. Dalej snułam się po domu.  Bardzo się męczyłam, każda czynność to nie lada wyzwanie, ale starałam się bardzo. Odpowiednia dieta (wątróbka, sok z buraka - brat mnie zaopatrywał, dzięki!!!, marchwi, jabłek, nektar z porzeczki, kiszona kapusta, specyfik z pokrzywy z czystkiem - siostra mi kupiła, dzięki!!!, natka pietruszki) i wiara... No i udało się cała morfologia wracała do normy, no nie takiej super, ale coś się w tych moich żyłach i szpiku działo dobrego. 
Pojechałam na oddział, we wskazanym terminie, pokazałam wyniki prowadzącej mnie pani doktor, która stwierdziła, że jesteśmy już na prostej drodze. Przytuliła mnie... takie było zakończenie leczenia w szpitalu... Dziękuję.
Teraz czekają mnie kontrole w poradni onkologicznej. Pierwsza wizyta 26 lutego.