niedziela, 25 listopada 2018

[36] ...






Chciałoby się powiedzieć, że współczesna medycyna czyni cuda. Może... Mnie to "może" ani trochę nie przekonuje. Przekonuje mnie jedynie zdanie lekarzy, że "zrobimy, co w naszej mocy". No właśnie "w naszej mocy". Przekonuje mnie to, że ta moc, te cuda ... nie są dziełem przypadku. Tak, są po części dziełem doświadczenia, wiedzy, umiejętności i chęci świata medycyny. Ale tylko po części. Jestem przekonana, że i tak w tej maleńkiej części. Skąd takie przekonanie i tak surowy osąd świata lekarskiego? Z życia, z moich doświadczeń, przemyśleń, doznań...
Skłamałabym, gdybym powiedziała, że nie dziękowałam, nie chwaliłam, nie dziękuję i nie chwalę lekarzy. Robię to i robić będę. Ale ta moja wdzięczność i zaufanie do nich ma podłoże... No właśnie,  o tym chcę napisać. Chcę napisać, prosiło o to wiele osób, o moim o odczuciu, o przekonaniu, że jest "Ktoś", kto nade mną czuwał. Pokusiłabym się o stwierdzenie, że dawał znaki, jest "coś", co dodawało mi siły, dawało wiarę i nadzieję, że będzie dobrze. O tym "Kimś" i o tym "czymś" chcę napisać. Na grupie FB "Syrenki" tyle Was szuka pociechy, wsparcia, otuchy, dobrego słowa, nadziei. Szukacie, ja też szukałam... Dostałam i chcę  Wam o tym, teraz napisać. Nie wiem, co tak naprawdę mną teraz kieruje, czy chęć wygadania się, czy pokazania, że trzeba wierzyć? Nie wiem. Wiem, natomiast, że chcę i muszę to zrobić. Może niektórym wyda się to, co napiszę dziwne, nieprawdopodobne, a jednak...
Nie należałam do osób gorliwie wypełniających nauki Kościoła, owszem wierzyłam w Boga, ale było to na takiej zasadzie: "Panie Boże, wiem, że jesteś, ale jakoś tak ... tylko czasami nam po drodze."
Jakże to wszystko się zmieniło w chwili, kiedy...
Wszystko działo się w ciągu półgodziny… Wyszłam z gabinetu USG z opisem w ręku i jak to kobitka zajrzałam. Podejrzenie o nowotwór złośliwy jajnika. Zrobiło mi się gorąco, ścisnęło mnie w gardle…Boże A…N…A…T… Boże…Boże.. I w tym momencie uważam, "Ktoś" stanął koło mnie.  Dotarło do mnie, że jest źle, ale dziwnie spokojna wracałam do domu, zadzwoniłam do siostry, koleżanki... Nie było rozpaczy... Może to szok, a może On!
Od początku nie ukrywałam choroby, stąd tyle osób  pojawiło się z troską, radami, wsparciem. Jedna z nich "zaprosiła mnie", dosłownie zaprosiła mnie do Kościoła na jakąś tam  "inną" mszę, jak się potem okazało mszę o uzdrowienie ciała i duszy. Poszłam. Msza jak msza, do czasu... Nie mogłam się skupić, myślałam tylko o tym co mnie czeka, co to będzie... Do czasu, kiedy zaczęło się...owo "inne" nabożeństwo. Modlitwy, śpiewy wydały mi się faktycznie czymś, w czym jeszcze nigdy w Kościele nie uczestniczyłam! Porwało mnie to! W brzuchu paliło! Dziwnie! Poty zimne na przemian z uderzeniem gorąca. Trwało chwilę! Przeszło. ...po mszy poszłam poprosić o indywidualne błogosławieństwo..., a przecież unikałam jeśli mogłam księży, nie wybiegałam przed szereg...Kiedy proboszcz i ksiądz prowadzący mszę o uzdrowienie wypowiadali nade mną jakieś niezrozumiałe dla mnie słowa... nie czułam już nic, ani gorąca, ani zimna... tylko po policzkach popłynęły mi łzy. Tak mnie to poruszyło.
Przeddzień operacji...
Przyszedł i profesor, uśmiechnięty – „będzie dobrze” – powiedział, a przecież wiedział co we mnie siedzi.  Czy mnie to uspokoiło? Nie wiem, może… Przyszła pani anestezjolog, chyba Bóg mi Ją zesłał. Tak ciepłej, uczuciowej i pełnej zrozumienia i empatii…Uspokoiło mnie to nieco. Noc...Boże kochany chyba nigdy w życiu tak gorliwie, tak szczerze nie modliłam się... Nie wiem, skąd dowiedziałam się o Świętej Ricie, ale to Jej i Matce Bożej powierzyłam się. Dziwnie uleciał cały strach. Usnęłam spokojnie.
Operacja udana pod względem zamierzeń, było trochę problemów innej natury.  W czasie operacji obudziła się moja świadomość, ale jakże inna. Pojawiły się trudności z zaintubowaniem. Przestałam oddychać. Nie powiem, ze wyszłam z ciała, że widziałam jakieś postaci, ale byłam świadoma tego, że nie oddycham i co ciekawe -obojętne mi to było! Obojętne mi było umrę czy przeżyję!!! Nie bałam się! (Sama potem się temu dziwiłam, zważywszy  na to, że akurat w tej kwestii jestem panikara, boję się nieboszczyków.) Słyszałam  rozmowy lekarzy, podniesione głosy, że nie można zaintubować. Czułam zdenerwowanie Pani anestezjolog. Chciałam się poruszyć, by dać znać, że nie śpię, ale nie mogłam. Najnormalniej w świecie moje ciało mnie nie chciało słuchać. Za to widziałam, nie wiem jak, jak lekarz – inny anestezjolog, obcy – próbuje mi do ust coś włożyć. Uff... udało się. Potem dowiedziałam się od Pani anestezjolog, że jej kolega zobaczył w gardle prześwit malutki i udało się. Zdziwiła się, że nie wiedząc o tym, wiedziałam...I tu muszę podziękować Bogu za to, że równocześnie z moją operacją odbywała się obok inna operacja i był tam inny anestezjolog.  Oddział malutki to i wielu anestezjologów jednocześnie nie potrzeba. Na moje szczęście, obok trwała inna operacja, a to nie należało do częstych praktyk na tym oddziale. I jak tu nie wierzyć w "Palec Boży" ?
Tak miało być, wierzę całym sercem, że miałam opiekunów... Matkę Boską i Świętą Ritę.
Jak nie wierzyć w moc wiary, gdy niecały miesiąc po operacji, dwa dni przed kolejną, obolała i fizycznie i psychicznie pojechałam do Częstochowy. By podziękować za pierwszą operację i błagać o powodzenie drugiej... Wewnętrznie czułam, że muszę. Boże kochany, o niczym innym nie myślałam! Wiedziałam, że muszę, tak samo jak wiedziałam, że muszę, bo coś mnie ciągnie...codziennie chodzić do Kościoła na różaniec. Skulona, z bólem brzucha szłam... troszkę siedziałam, troszkę poklęczałam, ale wychodziłam pełna wiary, nadziei... Jakaś taka inna... Ja kiedyś stroniąca od Kościoła! Ja, która pojawiałam się w Kościele od święta! W Częstochowie nie bolało nic, nie byłam skulona. Co prawda pierwszy raz do Kaplicy Cudownego Obrazu szłam wolniutko, lekko skulona, o tyle później sama poszłam raz jeszcze! Przestałam w tłumie, w ciasnocie...3 godziny.  Robiło mi się słabo, ale ... Znikąd pojawiła się przy mnie pani, obca kobieta, zaczęła rozmowę...o raku, o chorobie nowotworowej. Przecież TAM się nie jedzie na rozmowy! Rozmawiałyśmy o raku siedząc przed Obrazem w bocznej nawie i to ja ją pocieszałam, wiedząc, że mam w sobie złośliwca. Pamiętam, że powiedziałam wtedy, że Matka Częstochowska pomaga i nam pomoże. Chwila moment po rozmowie...i już Pani nie widziałam. Poszła...w czasie nabożeństwa, poszła sobie. Wróciłam późno do hotelu, spać nie mogłam..., ale byłam szczęśliwa, że jestem w Częstochowie.
Przed przyjazdem na Jasną Górę, po pierwszej operacji, bardzo dokuczały mi jelita. Od jednego do drugiego lekarza, takie a to takie leki...masakra, nic nie pomagało. Czasami ból był tak silny, że brakowało mi tchu tchu. I tu tez uważam, pomogły siły wyższe. Dostałam Nowennę do Matki Boskiej Gidelskiej i cudowne winko. Może się ktoś uśmiechnie, pomyśli wariatka, ale po 3-4 dniach odmawiania nowenny...bóle ustawały. Wiem, brzmi dziwnie, niewiarygodnie, ale to prawda!!! Może to wino, może modlitwa, może leki..., chociaż w leki to ja nie wierzę. Czasami ma się chyba... intuicję, że wiemy, przeczuwamy, czy nawet czegoś jesteśmy pewni. Jestem pewna, że pomogła Matka Boska Gidelska.
Tak sobie myślę...Częstochowska, Pocieszenia, Gidelska.. to ta sama Matka.
Druga operacja, po zamknięciu krwotok, otwieranie... zamykanie.... Byłam znieczulona już tym razem w kręgosłup, wszystkiego na półjawie byłam świadoma...nie bałam się!  Żyłam!!!
Kolejny raz opiekę Boską, a i własnych rodziców, czułam, kiedy musiałam podjąć decyzję o chemioterapii. Ilu było doradców, tyleż zdań. Smsy i Messenger rozgrzane do czerwoności toczyły boje za i przeciw. Nie łatwo było podjąć decyzję zważywszy na to, iż miała to być chemioterapia zapobiegawcza. Niby zdrowa byłam , ale ... Wtedy właśnie nauczyłam się rozmawiać z Bogiem, Matką Boską i swoimi, nieżyjącymi, rodzicami. To właśnie Ich pytałam...retorycznie, co mam robić??? Jak się niedługo okazało, te moje rozmowy, te moje błagania o pomoc, zadawane pytania... dały mi odpowiedź! Przynajmniej ja to tak odbieram.
Siostra przywoziła mi coraz to nowsze informacje o znanych jej osobach walczących z rakiem, sama dużo poszukiwałam. W wielu tych „faktach” pojawiło się nazwisko doktor L…, że fachowiec, świetnie dobiera chemię. Jakże się zmartwiłam, kiedy  w necie wyczytałam, że owa Pani L. pracuje w innym szpitalu, aniżeli ja się leczę. Ech, szkoda. Niemniej jednak postanowiłam skonsultować swój przypadek z panią doktor. I teraz uwaga , ważne daty! Udało mi się zapisać na prywatną wizytę do pani doktor L. na poniedziałek 4 grudnia (zapisywałam się chyba 27 listopada).
Na czwartek 30 listopada umówiona byłam z lekarzem z oddziału Ginekologii operacyjnej (ten, który mnie  prowadził przy operacjach) na telefon i wtedy miałam dostać informację na temat lekarza, który będzie prowadził moją chemioterapię. Okazało się, że mam się zgłosić do Pani L. - 13 grudnia. Tak, Tak, tej samej, którą wyguglowałam w innym szpitalu, tej którą polecało mi kilka osób, tej samej do której byłam zapisana na wizytę prywatną na 4 grudnia. Czy to był znak od Najwyższego? Znak, by podjąć leczenie? Czy to tylko zbieg okoliczności? Chcę wierzyć, że to odpowiedź od Pana Boga, bo właściwie wiele rzeczy się wydarzyło, które mogę przypisać tylko Jemu. Wszak powiedział "Proście, a będzie wam dane...", więc wyprosiłam pomoc.
Trudno nie wspomnieć o Nowennie Pompejańskiej, dla tej modlitwy zrobiłam ile się dało. Wtedy, kiedy resztkami sił odmawiałam kolejne dziesiątki Różańca, kiedy końcówka Nowenny była dla mnie wielkim wyzwaniem. Wtedy, kiedy przy łóżku mym siedziała moja siostra i ze mną się modliła. Byłam słaba, bardzo słaba, wymęczona, nie miałam na nic siły, co chwilę "odpływałam", ale "coś" mnie wybudzało, "Ktoś" popychał do modlitwy. Udało się i jakże potem, kiedy doszłam jako tako do siebie, byłam szczęśliwa, że dotarłam do końca Nowenny Pompejańskiej.To właśnie  ta Nowenna, ukończona rok temu przed Bożym Narodzeniem, dała mi siłę i wiarę. Skoro tak bardzo osłabiona, pokonałam własne słabości i ból, ukończyłam odmawianie Nowenny, to ta Nowenna da mi siłę, by wygrać z rakiem.
Zresztą wszystkie zdarzenia, które stanęły mi na drodze w ostatnim roku, dały mi siłę i wiarę, że jest Ktoś tam w niebie, komu bardzo na nas zależy i nie pozwoli nam zrobić krzywdy, chociaż fakt! czasami cierpimy, ale to cierpienie czemuś służy.
Ja dostałam kopniaka 😃 , by wrócić... Wróciłam. Myślę, że z każdym badaniem i mam taka nadzieję, będę mogła napisać - JESTEM!!! WRÓCIŁAM NA STAŁE!!!
Dziękuję Ci, Boże!

Wiem, Pan Bóg darował mi drugie życie, obszedł się ze mną łagodnie... razem ze mną pognał tego gada!!! Ale są inni, obcy chorzy - czemu mnie to boli? Ściska w gardle. Robi mi się niedobrze. Czemu chce mi się płakać?




piątek, 16 listopada 2018

[35] Światło, światło, światło









Z tej radości nie wiem , jak zacząć...
Ostatnie dni, od 14 listopada, to była dla mnie ogromna udręka. Tomograf. Co wykaże? Czy opisujący znajdzie coś? Coś złego? Natłok myśli, bezsenne noce...wiele z nas, z Was zna to z autopsji. Myśli kłębiące się i to niekoniecznie te pozytywne, tym bardziej, że z lewej strony w dole brzucha hm... czuję ruchy😑 No przecież nie ciąża! Strach, że jakaś kulka mi urosła i się rusza. Przerzut? Losie, co to będzie!!!
A żyć trzeba. W domu, w pracy starałam się ukryć to, co naprawdę dzieje się we mnie. Uśmiechałam się, pracowałam pomimo zmęczenia. Czasami resztkami sił dotrwałam do końca, ale pracowałam nie chciałam się poddać. Chciałam tego, chciałam nie myśleć. Częściowo mi się chyba udawało, ale czy do końca mogło się udać? Oj, nie.
Mój niepokój  narastał z tą myślą, że przy poprzednim tomografie, robionym w mieście C., w placówce, gdzie spotkałam byłą uczennicę A... było zupełnie inaczej. Fakt, że wtedy miałam bardzo pokłute ręce, teraz było nieco lepiej, nie zmienił mojego myślenia i nastawienia i do badania i do wyniku.  Wtedy owa A. kilka godzin po badaniu zadzwoniła do mnie z wiadomością, że jest dobrze. Tym razem... dopiero po 2 dniach zadzwoniła i głos jej w słuchawce wydał mi się inny. Zrobiło mi się gorąco, A. przeczytała mi wynik rezonansu. Czegoś tam nie zrozumiałam, wytłumaczyła. Ostatecznie... jest czysto, nie ma przerzutów, nie ma zmian. Boże! Serce stanęło mi na chwilę, nerwy opadły. Boże. Łzy napłynęły do oczu. Ciężko było, ale to była radość, łzy radości.
Do domu wróciłam jakże lekko, szczęśliwa, ale i bardzo zmęczona. Padłam. Tym razem nie przez ból stóp, ale przez bezsilność spowodowaną, przez tak cudowna wiadomość. Dziwne? Raczej nie. Nerwy, które mnie trzymały, stres, w którym żyłam przez ostatnie dni... uleciał. Przeleżałam chyba dobre 4 godziny.
Teraz jestem wśród tych, których kocham, którzy też czekali na wynik.
Ech, Życie, kocham Cię nad życie... Odżyłam. Przynajmniej na jakiś czas...
Może w tekście są błędy, ech nieważne!

poniedziałek, 5 listopada 2018

[34] ...to już ponad rok

    





Minął rok i kilka dni od ostatniej mojej operacji. Operacji, która miała dać odpowiedź na bardzo ważne pytanie: "Jak dalece siedzi we mnie ten niechciany ktoś? Wstrętne raczysko! - " Nie siedział! Dzięki Bogu już go nie było!
Rok ... a tak, jakby to była chwila.
   Jaki był ten rok? Trudno jednoznacznie odpowiedzieć. Na pewno przeplatany. Były wzloty i upadki, były łzy rozpaczy i łzy radości, były euforie i zwątpienia. Nie da się tak jednoznacznie podsumować jednym słowem czy stwierdzeniem. Jeszcze rok temu, w święta 1 i 2 listopada, spędzałam w szpitalu. Nie mogłam zapalić świeczki na grobie rodziców. Bolało! Ale z drugiej strony wiedziałam, że zrobią to za mnie najbliżsi. Zrobili. Dzisiaj mogłam zrobić to sama. Zrobiłam. Mogłam podziękować rodzicom za opiekę przez ten, jakże straszny rok. Dzisiaj stojąc nad grobem, Boże, przecież ja mogłam...(pomyślałam)
Rok od operacji, która odpowiedziała:"Rak się nie rozprzestrzenił." Trudno jest wyobrazić sobie tym, którzy tego nie przeżyli, jak piękne są to słowa. Dokładnie wszystko pamiętam. uf.. oblał mnie zimny pot.
   Jaki był ten rok? Ciągłe wizyty u onkologa, neurologa, badania, tomografy, ale co najważniejsze jest OK! Fakt, każda wizyta to wielki stres, walka z samą sobą, by się nie rozpłakać ze strachu. Co tu ukrywać boję się jak diabli. Ciągle się boję. Z dnia na dzień przewartościowało mi się całe życie. Calutkie! I podejście do wiary (chyba najbardziej), do świata, do rzeczy materialnych. Z opcji "mieć" przeszłam na opcję "być". Być, żyć... Świat postawiony do góry nogami, jak dom w Szymbarku, pozornie taki sam, ale jakże inny. Inne jest w  moim życiu właściwie wszystko, hehe nawet włosy dotąd długie - teraz króciutkie. Inna radość z małych drobnostek, mały smutek z braku czegoś...wszak mam coś w zamian, coś innego. Inaczej widzę rodzinę, ciągle mi jej mało. Już nie załamuję się, gdy coś nie wychodzi, aż tak się nie denerwuję... ech zrobimy inaczej. Więcej słucham, mniej mówię...słucham, by nic mi nie umknęło. I jest mi z tym wspaniale!
Choroba, walka z nią, życie... nauczyło i uczy mnie żyć wolniej, spokojniej, a jednocześnie ciekawiej i dynamiczniej... To chyba, nie tylko moja zasługa, ale całego mojego otoczenia, które mi pomaga, wspiera mnie, mobilizuje, ale daje po łapach.
    Miniony rok to też hm... sprawdzian dla znajomych, przyjaciół, a nawet najbliższych, dla rodziny.
Prawdziwym wydaje się być powiedzenie, że prawdziwych przyjaciół poznajemy w biedzie.  Fakt. Są tacy, którzy to powiedzenie wypaczają, a może to oni dobrze je rozumieją ,a ja źle...? Tacy, dla których pomimo choroby ja jestem tą wygraną , a oni są w biedzie, bo kurde przerąbali (grzecznie mówiąc) kupę kasy, przetańcowali, wydali na głupoty, czy po prostu  są niewydolni. Nie słuchali i  nie słuchają rad.  Są tacy, którzy wyciągają do mnie rękę po pomoc (głównie finansową - a co to ja bank?). Patrząc wstecz, co tam choroba nowotworowa, co ich to interesowało. 1-2 telefony w czasie najgorszych chwil. Wiele jest osób, którzy wprost mi mówią, że jestem głupia, że powinnam dbać o siebie, a nie martwić się o innych. Wiem, że mają rację, ale... jakoś nie potrafię.
Druga grupa, na szczęście moje to 99%, moich znajomych i przyjaciół, rodziny... rozumuje tak jak i ja powiedzenie o przyjaźni. Bez wątpienia takich, okazało się, że mam dużo więcej, niż tych roszczeniowych. Gdybym, z okazji Święta Niepodległości, mogła przyznać medale dla szczególnie zasłużonych byłby to mój mąż i moje dzieci A i N, którzy chorowali i walczyli razem ze mną i dalej to robią. Brat cioteczny W., a bardziej jego żona B. i koleżanki T. M. M. J. I - też dostaliby medale, ich wsparcie dobre słowo, troska, czasami przekazywane mi drogą okrężną, były  i są  nie do przecenienia, o stronie finansowej nie wspomnę.
Moja siostra A.  - to osobny temat. Bez niej choroba byłaby o niebo cięższa. Zawsze przy mnie, wiedziałam, kiedy miała oczy nie takie jak trzeba, potrafiła mnie skrzyczeć, zbesztać...by mnie ratować, by nie dać mi się załamać, by walczyć, by jak to ona mówi: "A. przestań pleść" albo "No i jeszcze co..?" Nie raz i nie dwa razy  mi się od niej oberwało. hm... dalej potrafi mi dosadnie powiedzieć. Pamiętam, jak siedziała na podłodze przy moim łóżku i razem ze mną "kończyła" Nowennę Pompejańską, bo zostały mi może 2-3 dni, a ja nie byłam w stanie odmawiać różańca. Ona odmawiała głośno ,a ja co jakiś czas się włączałam... Takich chwil się nie zapomina.
   Rok... radości z życia, z każdej chwili, bo licho wie, co tam los dla mnie przygotował. Cieszę się każdą chwilą, szukam drobnych radości w tym co robię, sposobów wspólnego spędzania czasu z najbliższymi. Robię co w mojej mocy, by moim dzieciom niczego nie zabrakło, by nasze życie toczyło się tak jak kiedyś, by choroba nie była na pierwszym miejscu. Czy mi się to udaje? 
    Minął rok, kiedy życie dało mi potężnego kopa, rok ciągłego zmęczenia, bezsilności i wahań. Właściwie to, czy przyjąć chemię... miało tyleż samo przeciwników, co i zwolenników. Zdecydowałam się. Czy dobrze? Czas pokaże, a może już pokazał? Jak się czyta o skutkach ubocznych chemioterapii, odnoszę wrażenie, że przeszłam przez wszystkie te, które występują w czasie i zaraz po podawaniu. Niektóre z nich ciągną się i mniej lub bardziej dokuczają. Chyba mnie ta chemia pokochała, i jeśli mam być zdrowa to ... pokochała z wzajemnością. Była to trudna miłość.

   Uszkodzenie nerwów to moja olbrzymia bolączka po chemioterapii, pisałam o tym. Badania, jakieś pukania, szurania po moim ciele...dopisywane leki, a boli dalej. Ból czasami jest tak dokuczliwy, że chodzić nie daje, spać nie daje... Do tego wszystkiego to chroniczne zmęczenie, bardzo nasilone w ostatnim czasie. Na własną rękę badam krew, wyniki jak na mój stan nie są złe. Zatem , skąd to osłabienie, zadyszka... Nie mam siły w mięśniach, ciężko mi się podnieść z kolan, ciężko wstać. Z licho wie skąd pojawił się ból właśnie mięśni i  nóg i ramion...Może troszeczkę mi odpowiedzi na to dała pani neurolog,"Pani A. to wszystko jest jeszcze świeże, potrzeba czasu. Chemia uszkadza nie tylko to, co my lekarze możemy zbadać, czyli zewnętrzne działanie nerwów, ale też uszkadza struktury płuc, serca, narządów wewnętrznych, mięśni. Stąd też może wypływać i na pewno wypływa pani osłabienie, szybkie męczenie się, zasłabnięcia". 
   Chodzę do pracy, a bałam się tego bardzo. Bałam się spojrzeń, bałam się pytań, głupich komentarzy.. Po prostu się bałam powrotu do "normalności". Wróciłam! Jakże bezpodstawne okazały się moje obawy. Jak nigdy praca sprawia mi przyjemność, a powrót okazał się być tym, czego potrzebowałam w odnalezieniu siebie wśród ludzi. Owszem, są dni, są okresy, kiedy bardzo źle się czuję, chyba tylko włosy mnie nie bolą, a poza tym...WSZYSTKO, ale są i takie, kiedy jak to się mówi "latam powyżej lamperii". Jadnak takich dni jest mało. Tak sobie myślę, ważne, że są. A to znaczy  - będzie więcej.
Póki co większość to dni, kiedy ledwo wytrwam w pracy do południa, bo zaczynają mnie boleć stopy, dłonie, słabo mi się robi, na niczym się skupić nie mogę.Tak rach ciach opadam z sił. I chociaż staram się to ukryć (ani dnia nie byłam od września na L4), czasami widać zmęczenie, niemoc.

   
Dziewczyny, które czytacie...wiem, że mi tak z perspektywy czasu pisze się lekko, ale czy tak jest do końca? Nie! Minął ponad rok...Ciągle siedzi we mnie olbrzymi strach, niepewność co będzie jutro... A jutro to i czwartek 8 listopada, bo mam badanie przewodnictwa mięśniowego, i 14 listopad tomograf i 7 grudnia wizyta u pani onkolog. Tego wszystkiego się boję!