Wrzesień 2017, niewielka mieścina,
niedaleko mojego powiatowego miasta i tam gabinet i pani doktor z
polecenia. Sympatyczna i chyba najbardziej rzeczowa. Zrobione USG i
diagnoza: jak najszybciej operować. W tym miejscu nadmienię, że wszelkie
badania w tym markery w granicach normy… Ustaleniem terminu operacji,
wszelkie formalności wzięła na siebie pani doktor. Ja miałam tylko
zadzwonić i zadzwoniłam. Termin przyjęcia do szpitala ustalony. Miesiąc
czasu czekania do 16 października. Wtedy chyba do mnie nie docierało, co
oznacza jak najszybsza operacja. Tyle moich koleżanek w różnym wieku
przeszło już operację ginekologiczną i mają się dobrze. Piękne, wesołe,
czerpią garściami z życia. I tak trzeba. Czymże zatem miałam się
przejmować? Ot nie ja pierwsza i nie ostatnia. A jednak jak się okazało
wkrótce…
Przyjechała moja siostra, prawie zawsze
przyjeżdża, i gadu gadu… trzeba zapukać do jeszcze jednego lekarza by
potwierdzić diagnozę, może termin będzie wcześniejszy. No bo przecież
trzeba natychmiast operować. I po sznureczku poleciałoooo. Jeden, drugi,
trzeci telefon i wizyta u profesora, szefa oddziału. Jak się okazało
profesor o ludzkiej twarzy. Nie, nie.. . za wizytę zapłaciłam i to
słono, ale to jak mnie potraktował, jak ze mną rozmawiał… Mało jest
takich lekarzy! Wizyta bardzo sprawna i kolejne USG… robione nie przez
wspomnianego profesora, ale innego lekarza. Chyba to taki sobie
układzik, ale niezwykle sprawny układzik. Wszystko działo się w ciągu
półgodziny… Wyszłam z gabinetu USG z opisem w ręku i jak to kobitka
zajrzałam. Podejrzenie o nowotwór złośliwy jajnika. Zrobiło mi się
gorąco, ścisnęło mnie w gardle…Boże A…N…A…T… Boże… (imiona, a właściwie
ich inicjały). Cały świat się zatrzymał. Jak to tyle lekarzy, tyle wizyt
i badań i NIC MI NIE BYŁO????!!!! Zrobiłam się cała mokra, czułam jak
po plecach spływają mi krople potu…jak spocone mam dłonie. A jestem taką
szczęściarą – ułożone życie, praca, dom i ci najważniejsi mąż, córki,
wnuk… i miałabym to zostawić??? Boże miej mnie w swej opiece i miał, ale
o tym później. Czekałam aż mnie ponownie poprosi profesor. Poprosił i
chyba widział, że jestem duszą nieobecna, zmartwiona, zrezygnowana…
Jakże słodkie były dla mnie Jego słowa: „Jeszcze się pani nie żegna z
rodziną. Spróbuję pani pomóc. W ciągu 3 dni zadzwonimy do pani i
spotkamy się na oddziale”. Z ciężkim sercem wracałam do samochodu, gdzie
czekali na mnie wszyscy moi najukochańsi. Powiedziałam krótko,
operacja, nie jest najlepiej.
Dopiero po wizycie u profesora dotarło do mnie… jest źle.